czwartek, 25 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 3

piątek, 29 stycznia 2016

Rabat -> Casablanca

Budzi nas piękne słońce, choć wstajemy z pewnymi oporami, bo chętnie byśmy jeszcze pospali (choć różnica czasu to tylko godzina, i to w dodatku wstecz). Dobrze, że mamy Anię, która budzi się pierwsza i motywuje nas do pobudki perspektywą smacznego śniadanka ;) Dobrze, że zdecydowaliśmy się jechać na noc w okolice Rabatu, nie musimy tracić czas na dojazd.
Zwiedzanie Rabatu zaczynamy od kasby Al Udaja. Udaje nam się nawet bezpłatnie zaparkować w pobliżu. Spacerujemy sobie po wąskich uliczkach (są prawie tak niebieskie jak w Szafszawanie), podziwiamy piękny widok na ocean, przechadzamy się po Ogrodzie Andaluzyjskim, obok którego pijemy naszą pierwszą przesłodzoną miętową herbatę w Maroku. Jest przepięknie!


 






ciekawa alternatywa dla kawy :)



Następnym punktem naszego zwiedzania jest Wieża Hassana. Sama wieża jest wprawdzie przykryta rusztowaniem, ale i tak warto było się tu wybrać poobserwować miejscowych modlących się w meczecie.














W dalszą drogę wybieramy się spacerkiem w kierunku Medyny. Po przekroczeniu bramy okazuje się, że akurat odbywają się modły (w końcu to piątek) i cała droga wypełniona jest mężczyznami klęczącymi na swoich dywanikach. Korzystając z tej chwilowej blokady postanawiamy wyskoczyć coś zjeść. Decydujemy się na tajina w pobliskiej knajpce. Do wyboru są dwa rodzaje. Nie mamy pojęcia, czego się spodziewać, wybieramy więc losowo. Nikt z obsługi nie mówi po angielsku. Byliśmy przygotowani na barierę językową, ale mieliśmy nadzieję, że osoby pracujące np. w restauracjach - zwłaszcza w stolicy - będą znały choć podstawy angielskiego. Nic bardziej mylnego. Przez kilka minut próbujemy zamówić wodę. Pan kelner nie ma bladego pojęcia, co może znaczyć nasze "water". Chwila konsternacji. Nagle w mojej głowie zapala się żarówka. Aqua! Aaa, aqua. Pan kiwa głową i z wyrazem ulgi na twarzy oddala się. Już mam rozpłynąć się z zachwytu nad swoimi zdolnościami językowymi, gdy pan przynosi nam ... Coca-Colę. Hmm, no nie do końca o to nam chodziło. Dobrze, że Ania ma w przewodniku słowniczek polsko-arabski. Dowiadujemy się z niego, że woda to "ma" czy jakoś tak. Podziałało, mamy wodę :D
Po chwili oczekiwania dostajemy dwa tajiny. A co z trzecim? Pan robi zakłopotaną minę i pokazuje, że zaraz doniesie. Po jakimś czasie zrozumieliśmy, gdzie popełniliśmy błąd. Pokazując na palcach, ile czegoś chcemy, nie powinniśmy używać kciuka. Przykładowo, jeśli w sklepie czy na targu poprosiłam o trzy sztuki, wskazując trzy "po naszemu", czyli wyciągając kciuka, palca wskazującego i środkowego - zawsze dostawałam dwie sztuki. W Maroku trzeba pokazywać bez kciuka - czyli w moim przypadku wyciągnąć palec wskazujący, środkowy i serdeczny. Zawsze ciekawią mnie takie subtelne różnice kulturowe.
Tajiny nie wyglądają tak, jak na zdjęciach w przewodniku. Brakuje warzyw i w ogóle są jakieś takie inne. No dobra, próbujemy. Jednego zjadamy z Anią na pół - jest całkiem smaczny. Nad drugim Wojtesz się dość długo męczy, w końcu go zostawia. Nie dziwię się - smakuje jak wątróbka. Zjadam trochę z jego talerza zapominając, że też nie cierpię wątróbki. Niestety trzeci tajin przynoszą też "wątróbkowy". Dziubiemy w nim trochę, ale nikomu nie smakuje.




to był ten dobry tajin (ten viande hache):

a to ten niedobry (du fois):


Po jedzeniu okazuje się, że droga jest już możliwa do przejścia, włóczymy się więc chwilę po uliczkach, ale poza targami nie ma tam nic szczególnie ciekawego. Wracamy więc powoli w kierunku samochodu.



Te piękne kolorowe wzorki były wszechobecne:



Smaczny słodki sok z bambusa - spróbujcie koniecznie:


Ze względu na godziny otwarcia Meczetu Hassana II decydujemy się na nocleg w Casablance, mamy więc jeszcze trochę czasu. Chcąc wykorzystać słońce, postanawiamy wybrać się jeszcze do Twierdzy Szalla położonej na obrzeżach miasta. Ruiny są pełne kobiet z dziećmi (a zastanawialiśmy się, gdzie są kobiety - to mamy odpowiedź ;) ) i ... bocianów. 














Do Casablanki docieramy wieczorem. Najpierw idziemy zobaczyć niesamowity meczet Hassana II, malowniczo położony nad oceanem. Jesteśmy pod wrażeniem tego, jaki on ... hmm... monumentalny. Wielki, połyskujący, z misternymi zdobieniami. Naprawdę kawał budowli. Łał. Sam meczet jest już zamknięty, ale na dziedzińcu spotykamy liczne rodziny z dziećmi, którzy zawitali tu w ramach wieczornego spaceru.







Noclegu szukamy w Medynie, bo jest tanio i blisko do meczetu. Po dość długich poszukiwaniach znaleźliśmy pokój trzyosobowy za 40 dirhamów od osoby. W międzyczasie musieliśmy dać 10 dirhamów jakiemuś naganiaczowi (w sumie nie musieliśmy, ale pomyśleliśmy sobie, że dobra, chuj, cztery złote - nasze "dawające" podejście zmieni przygoda w Marrakeszu, ale o tym później) i 20 dirhamów za "parking" (trzy razy się parkowaliśmy, bo za każdym razie ktoś przychodził i chciał kasę, ale przynajmniej ten ostatni miał jakąś kamizelkę i mniej wyglądał na bandytę, no i miejsce było - w przeciwieństwie do poprzednich - dość cywilizowane). Hotel bardzo fajny - wprawdzie pod prysznicem jest tylko zimna woda, ale za to kibelek nie stanowi dziury w ziemi. I można wyjść sobie na dach pogapić się na okolicę.
A to uliczny ołtarzyk na cześć króla:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz