środa, 24 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 2

czwartek, 28 stycznia 2016

Szafszawan -> Tetuan -> siedzenie na  granicy -> Ceuta -> Rabat

Budzimy się rano w bardzo ładnych okolicznościach przyrody. Jesteśmy w jednym kawałku, dookoła brak Arabów (tudzież Berberów), jest dobrze. Przed nami rozpościerają się góry i mnóstwo zieleni. No tak, w końcu jesteśmy na północy kraju. W nocy trochę przemarzłyśmy - myślę sobie, że jednak trzeba było wziąć puchowy śpiwór. Ania robi nam przezajebiste kanapki. Przejeżdżający drogą miejscowy (zastanawiamy się, czy to ten wczorajszy) macha nam przyjaźnie.



Po ogarnięciu się jedziemy do Szawszawanu (Chefchaouen), do którego mamy jeszcze kilkanaście kilometrów. Jest to jedna z podstawowych atrakcji, dla których tu przyjechałam (oprócz pustyni, oceanu i kóz na drzewach ;) ). Szafszawan słynie z tego, że całe miasteczko pomalowane jest na niebiesko. Dosłownie wszystko: elewacje, chodniki, bruk, schody, no wszystko wszystko, pomalowane jest w różnych odcieniach błękitu.


Zwróćcie uwagę na pasażera na pierwszym planie ;)

Parkujemy gdzieś przy drodze (jak słusznie wspomniał Wojtesz, jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie nie próbowano nas ojebać na kasę za parkowanie) i idziemy przed siebie (kierunek: do góry). Miasteczko jest naprawdę przefantastyczne, bardzo przyjemnie pospacerować po tych jego wąskich, niebieskich uliczkach. Dużo miejscowych mężczyzn ubranych jest w płaszcz wyglądający jak zrobiony z worka po ziemniakach z dużym szpiczastym kapturkiem. Kojarzyli mi się ze skrzyżowaniem członka Ku Klux Klanu i smerfa.

Te niebieskie Uno to tzw. "petite taxi", które woziły ludzi w obrębie miast. Odrębnie funkcjonują tam tzw. "grande taxi" wykonujące połączenia międzymiastowe. Pomarańcze i mandarynki rosły wszędzie ;)


Targ warzywno-owocowy:


Przepiękne niebieskie zaułki:

Tradycyjna marokańska zabudowa:


koty są wszędzie :)


A oto i kapturnik:



stragan z pamiątkami:


Farby chyba. Może do ścian albo cuś.

Pan "polski przyjaciel", dzięki któremu mogłyśmy w nocy przykrywać się Wojteszowymi dwoma kocami za 200 dirhamów ;)


Liczi?

Po spacerku idziemy na kawę. To nasza pierwsza kawa w Maroku, więc jesteśmy nieco zdziwieni tym, że w kawiarni siedzą sami faceci. Ani jednej kobiety. Czytałam o tym w przewodniku, ale nie wierzyłam, dopóki nie zobaczyłam tego na własne oczy. Przez cały okres naszego pobytu w Maroku chodziliśmy po kawiarniach co najmniej raz dziennie i nigdy nie spotkaliśmy żadnej kobiety. Nigdy też w żadnym lokalu ani sklepie nie spotkaliśmy alkoholu, ale o tym jeszcze opowiem. Wracając do kawy - jest naprawdę pyszna. Zaskakujące, że wszędzie smakuje tak samo. Tak, jakby wszystkie kawiarnie miały ten sam ekspres do kawy i tą samą kawę. Zresztą, kto wie - może tak właśnie było.
Z niebieskiego miasta jedziemy do Tangeru, gdzie chcemy pochodzić sobie po starówce. Jest to dość trudne, bo cały czas atakują nas niby-przewodnicy, proponując oprowadzenie nas - głównie po "very big market today", czyli chińskim badziewiu rozrzuconym gdzie popadnie. Łazimy trochę po uliczkach miasta, ale jest tu dla nas zdecydowanie zbyt komercyjnie.





 Na targu rybnym:






smutni panowie w kawiarni:

taksówki:

Po drodze do Ceuty zatrzymujemy się na chwilę na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Zbieramy z plaży trochę muszelek. Woda jest całkiem ciepła jak na tę porę roku.










Jesteśmy już trochę głodni, postanawiamy jednak zjeść obiad dopiero w Ceucie. Nie wiemy jeszcze, że trzeba przejechać przez normalne przejście graniczne. Przejście, na którym straciliśmy parę ładnych godzin. Miejscowi próbowali ubić interes, sprzedając za dirhama te kartki wjazdowo-wyjazdowe i proponując odpłatną pomoc w ich wypełnieniu. Nie daliśmy się jednak skusić na tę niezwykle kuszącą ofertę. Gdy byliśmy bliżej granicy, po prostu wysiadłam z samochodu i poszłam do budki celnika po te dokumenty. Dzięki temu nie blokowaliśmy kolejki, którą generowali ludzie wypisujący te papiery dopiero przy kontroli.
Na przygranicznej plaży widzimy mnóstwo ludzi z wielkimi torbami. Na początku myślimy, że to uchodźcy, jednak trochę dziwne, że tłum porusza się raczej w kierunku marokańskiej granicy niż hiszpańskiej. No i te tobołki takie jakieś jednorodne. Najprawdopodobniej są to więc po prostu Marokańczycy, wracający z handlu na jakimś bazarze w Ceucie.














Gdy w końcu przekraczamy granicę, jest już prawie ciemno. Jedziemy więc na górę na ten najbardziej wysunięty cypelek. Po drodze znajdujemy jakieś zarośnięte schody. Myślimy sobie: to coś dla nas ;) i schodzimy. Schody kończą się opuszczoną knajpą i przepięknymi widokami. Spędzamy tam chwilę, po czym przejeżdżamy jeszcze kawałek i wracamy w poszukiwaniu jakiejś restauracji. Poszukiwania okazały się bezskuteczne. Najpierw trafiliśmy do fast-fooda, w którym nie było niczego z przedstawionego nam menu, a kolejne lokale były drogie i nikt nie mówił po angielsku, w związku z czym nie mieliśmy bladego pojęcia, czym są poszczególne dania. W końcu zmuszeni byliśmy zjeść Wrapa w McDrivie (nie żałujemy, bo smakował inaczej niż u nas). Przez to wszystko zapomnieliśmy kupić wina. Jak się okazało - na szczęście - bo zaraz po przekroczeniu granicy marokańskiej zatrzymano nam auto i przeszukano w poszukiwaniu alkoholu. Uff ;)
Na noc jedziemy do Rabatu. Parkujemy w jakimś polu przy nowo budowanym osiedlu. Trochę mam stracha iść siku, bo w okolicy biegają agresywne psy (to psy-samobójcy, uważajcie na drodze, bo rzucają się pod koła). Jeśli planujecie się gdzieś rozbić, upewnijcie się, że nic nie szczeka w pobliżu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz