piątek, 12 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 1

środa, 27 stycznia 2016

Warszawa Modlin -> Londyn Stansted -> Fez -> Chefchaouen

Samolot do Stansted mamy przed 7 rano, przyjeżdżam więc do Ani do stolycy już we wtorek wieczorem. Nie dane nam długo pospać, bo nocny autobus pod Pałac Kultury mamy jakoś przed 4 w nocy. Na lotnisko jedziemy Modlinbusem o 4:30. Bilet kosztuje 33 zł, co w połączeniu z kosztem biletu na pociąg do Waw (Intercity, 52 zł ulgowy + 3,50 zł minibus do Katowic) sprawia, że za dojazd ze Śląska do Warszawy płacę ponad dwa razy tyle co za dojazd z Warszawy do Maroka. Jeśli więc musicie dojechać do lotniska jakąś komunikacją, zarezerwujcie sobie bilety zaraz jak tylko kupicie loty, wtedy jest tanio. Ja to olałam no to mam za swoje ;)
Na zdjęciu "ogórek" spod Pałacu Kultury.

Lot z Modlina mamy punktualnie. Mój bagaż jest trochę przyciężki jak na podręczny, spodziewam się więc, że trzeba będzie ubrać się "na cebulkę". Na jakimś forum czytałam, że na Stansted dokładnie ważą i mierzą bagaże. Na szczęście na naszych lotach nikt się nie interesował normatywnością bagaży (co innego w Fez przy wylocie, ale o tym na końcu). Pamiętajcie, żeby pakować kosmetyki w te foliowe worki, bo w Modlinie ochroniarze cofnęli Anię z kontroli bezpieczeństwa i musiała iść sobie kupić ten worek w automacie. Na Stansted worki są darmowe, jest też miejsce do pakowania. Mnie nikt nie pyta o kosmetyki, nie wychylam się więc i nic nie wyjmuję (z płynów mam żel pod prysznic 100 ml udający szampon, mały żelik antybakteryjny i krem Nivea chyba 50 ml), nikt się tym nie przejmuje.
Prawie cały lot przesypiam, budzi mnie dopiero wyjątkowo twarde lądowanie. Nie pamiętam więc nic poza wielkim "dup", ale Ania opowiadała, że były ogromne turbulencje, dziewczyna, która siedziała obok niej (miałyśmy miejsca w różnych częściach samolotu bo kupowałyśmy bilety oddzielnie) wymiotowała, a stewardessy siedziały z przerażonymi minami. W gruncie rzeczy dobrze, że mnie to ominęło ;)
Do kontroli paszportowej jest przeogromna kolejka. Jeśli macie paszport z chipem to skorzystanie z elektronicznej bramki ułatwia sprawę. W Londynie mamy jakieś 6 godzin czekania, idziemy więc na kawę (duża latte 2,75 funta) a potem wykorzystujemy godzinę darmowego wi-fi (po tym czasie trzeba wykupić dzienny dostęp za 9 funtów, co jest draństwem w najczystszej postaci). Wojtesz ma do nas dołączyć około 12-tej. No to czekamy. Mija 12-ta, 13-ta... O 14-tej postanawiamy przejść przez kontrolę bezpieczeństwa i czekać już na hali odlotów. Piszę Wojtkowi SMS-a, nie odpisuje. Zaczynamy sobie wkręcać, że nas wystawił i nie pojedzie. No ale przecież auto jest zarezerwowane na niego. Hmm, co robić... Na szczęście zanim dopracowałyśmy w szczegółach nasz plan awaryjny, Wojtesz dotarł na lotnisko. No to lecimy :)



W Fez jesteśmy parę minut po dwudziestej. Lotnisko jest małe, więc nie ma problemu ze znalezieniem biura naszej agencji wynajmu. Zdecydowaliśmy się na Aircar ze względu na najniższą cenę. Początkowo byliśmy zdecydowani na Dacię Sandero, ale przygotowano nam Dacię Logan i nakazano brać, bo diesel. Tak naprawdę to bardzo chcieliśmy diesla, bo to rzeczywiście duża oszczędność, ale jedyne auto z tym silnikiem które udało nam się znaleźć w wyszukiwarce było znacznie droższe. Bierzemy więc bez wahania. Depozyt zabezpieczający to 12 000 MAD (za Sandero chcieli 10 000), ale mamy pełne ubezpieczenie, więc wierzymy, że dirhamy wrócą do nas w całości. Nasze autko ma parę małych zadrapań, ważne jest więc zrobienie dokładnego protokołu. Mamy jedną kreskę paliwa i tyle zamierzamy oddać. Ruszamy więc w stronę Szafszawanu. Po drodze tankujemy i wstępujemy do supermarketu kupić sobie składniki na śniadanka i dużo słodyczy ;)

Naszą podróż kończymy jakieś 20 kilometrów przed Szafszawanem, bo akurat natrafiliśmy na dzikie (a tak nam się przynajmniej wydawało) miejsce. Zaczynamy się ogarniać do spania, szykować śpiworki itd. Aniasz oddala się na siku. Po chwili słyszę jakieś głosy. Pytam: "Ania, to Ty". Słyszę odpowiedź: "Taaak... ale nie sama". W tymże czasie oczom moim ukazuje się pan Arab. W moment odechciewa mi się spać. Okazało się, że jest mieszkańcem pobliskich domów. Mówimy mu, że chcemy mu biwakować. Raczej nie ma nic przeciwko (choć po angielsku pan ni w ząb), ale  gorąco namawia nas, żeby zajechać pod jego dom, bo (chyba) chce nas ugościć. Odmówiliśmy bo trochę się baliśmy, choć teraz sobie myślę, że trzeba było zaryzykować.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz