poniedziałek, 30 listopada 2015

KAMBODŻA 2015 - dzień 7

sobota, 31 października 2015

Pursat - trekking

O 5 rano jest jeszcze ciemno. Siadamy zaspani na ganku i czekamy na naszą przewodniczkę, która pojawia się trochę spóźniona w towarzystwie pana kierowcy (a może maszynisty?) bambusowego pociągu. Jedziemy więc  tuk-tukami do miejsca, gdzie są tory, a następnie przesiadamy się do "pociągu". Mamy okazję podziwiać przepiękny wschód słońca.


Sam trekking nie jest jakoś wybitnie porywający. Pociąg zatrzymuje się w środku niczego, wysiadamy i idziemy, mijając jakieś zabudowania. Po jakimś czasie roślinność gęstnieje i ścieżka zaczyna piąć się pod górę. Cały czas się zastanawiam, czy nasza przewodniczka orientuje się, gdzie mogą być miny, a gdzie nie. Tutejsza dżungla przypomina bardziej las, do którego chodzę z Tatą zbierać grzyby niż dżunglę z, dajmy na to, "Księgi dżungli". Ot, takie nieco bardziej egzotyczne Beskidy. Wycieczka nie jest jakoś szczególnie trudna, niemniej jednak cieszę się, że mam wysokie buty i ciuchy z długim rękawem. Cały czas towarzyszy nam jakaś egzotyczna muzyka z oddali. Do końca miałam nadzieję, że gdzieś tam czeka na nas jakaś impreza ;)
Po powrocie do pociągu nasza przewodniczka mówi nam, że pojedziemy nim teraz 40 kilometrów do wodospadu (chyba Chrok La Eing, ale nie mam pewności). Podczas jazdy obrywamy wystającymi krzakami i ogólnie jest mega niewygodnie, ale niecodzienność tego, co robimy i miejsca, w którym jesteśmy sprawia, że to w ogóle nie ma znaczenia. Ważna jest np. modliszka, która usiadła koledze na ręce niczym konik polny. Ach, Kambodża!



Wysiadamy w jakiejś wiosce. Przewodniczka mówi, że musimy wynająć samochód. Trochę się wkurzamy, bo wzrastają nam koszty, no ale dobra. Do wodospadu zawozi nas rozlatujący się busik, gdzie siedzenia były powstawiane luzem. Jedziemy prawie cały czas polnymi drogami, więc te siedzenia podskakują razem z nami na każdej dziurze. Super :)
Przy wodospadzie można się kąpać, nie zważamy więc na brak strojów kąpielowych i wskakujemy do wody. Super sprawa po wędrówce w upale.




W drodze powrotnej nasza przewodniczka (jak się okazało - 23-letnia) zwierza się nam, że ma ogromne kompleksy, bo chciałaby być biała, wyższa i mieć takie rysy twarzy jak my. To bardzo smutne, bo naszym zdaniem to bardzo ładna dziewczyna. Zapewniamy ją więc, że w Polsce zrobiłaby furorę i nie opędziłaby się od adoratorów.
Jechanie kolejnych 40 kilometrów bambusowym pociągiem jest niesamowicie niewygodne. Czuję wszystkie kości od pasa w dół, za to nauczyłam się już sprytnie uchylać się przed krzakami :)





Wycieczka kosztowała nas łącznie 100 dolarów, czyli po 10 dolarów za osobę, z czego 30 dolarów przypadło przewodniczce, 30 dolarów kierowcy busa i 40 dolarów motorniczemu naszego pociągu.
Odmówiliśmy dołożenia 10 dolarów kierowcy busa i opłacenia tuk-tuków (miały być w cenie). Pani przewodniczka wydawała się niepocieszona, ale uznaliśmy, że jak za jeden dzień pracy to i tak bardzo drogo jak na te warunki.
Wieczorem wsiadamy w autobus i jedziemy do Phnom Penh, skąd jutro rano zamierzamy wyruszyć do Kampotu. Noc spędzamy w wygodnym hostelu z klimą (brr, zimno) i prysznicami z ciepłą wodą. Płacimy chyba 3 dolary od osoby. Zaskakujące, że niemalże w każdym miejscu (jeśli chodzi o hostele, to wszędzie bez wyjątku) jest wifi. Jesteśmy tak zmęczeni, że nawet nikomu nie chce się iść na piwo ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz