czwartek, 26 listopada 2015

KAMBODŻA 2015 - dzień 5

czwartek, 29 października 2015

Siem Reap -> Battambang

Tematem wczorajszej debaty było: jak dostać się do Battambangu. Na początku planowaliśmy wszyscy płynąć łódką, żeby zobaczyć pływające wioski nad jeziorem Tonle Sap, ale im dłużej o tym myśleliśmy, tym więcej osób miało wątpliwości. Po pierwsze - cena. Rejs kosztował około 25 dolarów (finalnie udało się wytargować do 22), natomiast bilet na autobus 4,5 dolara. Po drugie - długo. Czytaliśmy gdzieś, że płynie się trwa nawet kilkanaście godzin na pełnym słońcu w drewnianej łódce bez toalety. Po trzecie - niepewność. Czytaliśmy, że w rzece jest mało wody, więc wioski są daleko i praktycznie ich nie widać. Ponoć wody jest na tyle mało, że łódka co chwilę wpada na mieliznę i trzeba ją pchać. Po czwarte - opinie. Przeglądaliśmy Internet w poszukiwaniu opinii ludzi, którzy płynęli i generalnie te opinie nie były jakieś powalające - pisali, że w sumie ujdzie, ale nie powtórzyliby tego drugi raz. Strasznie mnie kusiło płynięcie tą łódką, ale czułam się raczej słabo, więc bałam się ryzykować że im na tej łódce zemdleję i będą mnie musieli ratować. Ostatecznie sześć osób pojechało autobusem a cztery popłynęło łódką. No ale od początku.
Grupa płynąca łódką wyruszyła o 6 rano, my umówiliśmy się z kierowcą tuk-tuka na ósmą. O 7 rano zamawiamy sobie śniadanie. Czekamy, czekamy, zaczynamy się trochę niepokoić, gdy o 7.45 nasze jedzenie jest nadal niegotowe. Próbujemy nieco przyspieszyć nasze kucharki, ale mamy wrażenie, że im więcej osób jest tam zaangażowanych w pomoc przy gotowaniu, tym wolniej im to wszystko idzie. Mojego naleśnika z bananem dostaję dwie minuty przed ósmą. Jest przepyszny, postanawiam sobie, że zacznę w domu przygotowywać banany na ciepło. Z część zamówienia musimy zrezygnować, na szczęście każdemu udało się coś zjeść. Ruszamy więc.


Autobus jedzie coś około czterech godzin. Na dworcu czeka pełno tuktukarzy, którzy na widok autobusu zaczynają za nim biec i pukać w okna, pokazując kartki z cenami tanich hosteli. Oczom nie wierzę, widząc hostel za 1,5 dolarów (Tomato Guesthouse, świetne miejsce). Kartkę trzyma młody, wyglądający sympatycznie gość, decydujemy się więc jechać z nim. To był strzał w dziesiątkę, bo w ciągu dwóch dni naszego pobytu w Battambangu zapewnił nam mnóstwo naprawdę fajnych atrakcji za niewielkie pieniądze. Hostel za 1,5 dolara ma całkiem przyzwoite warunki. Nasza szóstka mieszka w pokoju po jednej stronie ulicy, a dla pozostałej czwórki z braku wolnych miejsc tu rezerwujemy czteroosobowy pokój w tej samej cenie. Zamawiamy im też tuktuka, strasznie się później ucieszyli, że mają już wszystko załatwione :)
Zostawiamy rzeczy w pokoju i idziemy coś zjeść a potem zwiedzać. Znowu czekamy godzinę na posiłek. W międzyczasie przyjeżdżają pozostali. Są zachwyceni rejsem. Mówią, że łódka jest wygodna, zadaszona (i ma toaletę ;)), rejs trwał niewiele dłużej niż nasza jazda autobusem, a widoki i wrażenia były niesamowite. Żałujemy trochę, że nie płynęliśmy z nimi, ale przynajmniej możemy pooglądać sobie zdjęcia i filmik, który nakręcili.

To nasz obiad w Battambangu:




a to widoki z łódki:







Już do końca dnia dzisiejszego (i jutrzejszego też) zostajemy w dwóch grupach. "Grupa płynąca" potrzebuje czasu na ogarnięcie się, więc jedziemy zwiedzić Wat Banan a pozostali mają do nas dołączyć jak już będą gotowi. Do świątyni prowadzi mnóstwo wysokich schodów, ale jesteśmy już zaprawieni po Angkorze, więc sprawnie wchodzimy na samą górę. Towarzyszą nam przeurocze dziewczynki z wachlarzykami.






Chcąc dostać się do świątyń Phnom Sampeau, najpierw jedziemy tuk-tukiem dość długo polną drogą (cieszymy się jak dzieci, podskakując na wertepach), a potem wynajmujemy jeepa (chciał od każdego 6 dolarów, ale nasz tuktukarz załatwił nam przewóz za 2), który wiezie nas na szczyt wzgórza. Najpierw podziwiamy zachód słońca, a potem odwiedzamy szybko świątynie, bo czas nas goni.











Przed świątynią zostajemy poczęstowani smażonym konikiem polnym. Zbieramy się na odwagę i zjadamy. Najgorszy dla mnie był moment, gdy trzymałam go w ręku i widziałam te oczy, nóżki i w ogóle. Ale gdy już wsadziłam go do ust i pogryzłam to okazało się, że smakuje trochę jak chipsy.




A to właśnie świątynia Phnom Sampeau.





To świątynia obok słynnej Jaskini Zabitych.


Schodzimy do jaskini, ale jest już prawie ciemno, więc musimy wracać.
Na górze naszego hostelu jest bar, więc idziemy na piwo lub coś innego (w moim przypadku - wino ryżowe ze zdjęcia poniżej - okropne :P). Idziemy jeszcze na jedno piwo do knajpki przy rzece (jest tam targ z ciuchami, na którym za 4,5 dolara kupuję spodnie i podkoszulek), potem wracamy i kontynuujemy imprezę w naszym barze w towarzystwie pana barmana i francuskiego sapera. Częstujemy ich naszą wódką, w zamian za co otrzymujemy shoty ich lokalnych trunków.



a to lokalny warzywniak:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz