czwartek, 26 listopada 2015

KAMBODŻA 2015 - dzień 3

wtorek, 27 października 2015

Bangkok -> Aranyaprathet -> Poipet -> Siem Reap

Opuszczamy hostel o 5 rano, bo o 5.50 odjeżdża nasz pociąg, którym zamierzamy dotrzeć na granicę z Kambodżą. Granica jest w Poipet, ale pociągiem (tanim - chyba około 60 bahtów, czyli 6 zł). dojedziemy do Aranyaprathet, z którego trzeba sobie dojechać busem. Mamy do przejścia niecałe 3 km, ale po przejściu paru kroków łapie nas taksówkarz, zabieramy się więc za jakieś niewielkie pieniądze (chyba 15 zł za auto, przy czym do każdego wchodzi nas po pięciu).
Pociąg jest przefantastyczny. Stary, drewniany, bez okien (aczkolwiek z możliwością zakrycia dziury w kształcie okna czarną drewnianą zaślepką), pełny (choć słowo "pełny" nie jest tu chyba najwłaściwsze, bo było jeszcze dość sporo wolnych miejsc siedzących) lokalnych ludzi. Najpierw siadamy na samym końcu pociągu, intryguje nas jednak rozciągnięty tam sznurek z jakimś tajlandzkim napisem. Podejrzewamy, że to strefa wyznaczona dla jakiejś szczególnej grupy. Pytamy jedną z babć sprzedających różne dobra, co tam jest napisane. Nie rozumie ani słowa, ale pokazuje nam, że mamy się przesiąść. Przemieszczamy się więc na pierwsze wolne ławki za sznurkiem. W miarę punktualnie pociąg z wolna rusza. Najpierw przejeżdżamy przez różne dzielnice i przedmieścia Bangkoku, a potem z każdym kolejnym kilometrem miejski krajobraz coraz bardziej ustępuje pięknym zielonym polom ryżowym. Przepięknie!


kawa za ostatnie bahty:

To pasażerowie ze "specjalnej strefy". Byli pod opieką strażników, którzy pobierali od nich odciski palców. Może to przestępcy, może nielegalni imigranci, a może pasażerowie na gapę, kto wie. W każdym razie przyglądali się nam z zaciekawieniem i uśmiechali się przyjaźnie.













Po około 6 godzinach jazdy docieramy do Aranyaprathet, z którego tuk-tukami dostajemy się do Poipet. Docieramy od razu na "właściwą" granicę (czytaliśmy o historiach, w których turyści są wożeni do jakiś lewych konsulatów, gdzie ładnie ubrani "urzędnicy" próbują wyłudzać kasę), wypełniamy wnioski o wizę i ustawiamy się w kolejce. Przed okienkiem jest tabliczka, że wiza kosztuje 30 dolarów, jednak panowie informują, pokazując jakiś odręcznie zapisany świstek "spod lady", że należy się dodatkowa opłata w wysokości 3 dolarów (niektórzy usłyszeli, że oprócz 3 dolarów jeszcze 3000 bahtów). Gdy panowie usłyszeli, że nie dostaną nic ponad "oficjalne" 30 dolarów, każą ustawić się na końcu kolejki i czekać, aż inni turyści dostaną swoje wizy. Potem zbierają paszporty i wklejają wizy, inkasując po 30 zielonych. Cała nasza grupa została przepuszczona przez granicę, nie obawiajcie się więc ewentualnych problemów i twardo stójcie przy stanowisku, że żadnych łapówek :)


Z granicy jedziemy darmowym autobusem na stację, z której odjeżdżają busy do Siem Reap. Wprawdzie najpierw atakują nas wszelkiej maści tuktukarze, ale ktoś nas zaraz informuje o tych busach, prowadzi na przystanek i praktyczne wsadza do autobusu. Wynajmujemy prywatnego minibusa dla całej naszej dzisiątki (10 dolarów za osobę). Droga trwa około 2 godzin. Na miejscu okazuje się, że noclegi są o wiele tańsze niż przypuszczaliśmy (a przynajmniej niż ja przypuszczałam). Tuk-tuk zawozi nas do bardzo fajnego hostelu (Golden Papaya - polecam), gdzie nocleg kosztuje 3 dolary (udaje nam się zbić cenę do 2,5). Umawiamy się z naszymi kierowcami na jutro na obwiezienie nas po Angkorze (nie pamiętam już ceny, ale chcieli chyba coś około 15 dolarów za tuk-tuka), po czym zostawiamy rzeczy (znowu moje ulubione piętrowe łóżka, na których kocham spać na górze) i idziemy połazić po mieście i zjeść nasz pierwszy kambodżański obiad.


Po jedzeniu wybieramy się na nocny targ. Jeśli planujecie kupować pamiątki, zróbcie to tutaj. Ja tego niestety nie zrobiłam, bo nie chciało mi się później tego wszystkiego ze sobą nosić, a nigdzie później nie spotkałam już tak dużego wyboru rzeczy (generalnie z pamiątkami w Kambodży raczej słabo). Ich ceny (jak na moje wyobrażenie o Kambodży) są raczej wysokie (średnio co najmniej kilka dolarów za pamiątkę), ale za to papierosy kosztują dolara lub mniej, co mnie, wakacyjnego palacza, ogromnie cieszy.


"Moje" kambodżańskie dzieciaki. Dałam im maskotki, co sprawiło, że biegły za mną po całym targu. Przeurocze, chętnie zabrałabym je ze sobą.


"Niewidzialna ręka rynku" przed jedną z knajpek:

Przez moje papierosy zgubiliśmy na targu resztę grupy (która - jak się okazało - poszła na masaż), idziemy więc na piwo (dzbanek kosztował 3 dolary).

Wieczorem robimy sobie małą imprezę przy polskich smakowych wódkach ze sklepu wolnocłowego i idziemy grzecznie (choć nie wszyscy ;) ) spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz