wtorek, 17 listopada 2015

KAMBODŻA 2015 - dzień 1

niedziela, 25 października 2015

Warszawa (Okęcie) -> Katar (Doha) -> Bangkok (Suvarnabhumi)

Z Katowic do Warszawy zabieram się autem razem z trzema osobami z naszej wyprawy. Wyjeżdżamy o 3:30 w nocy, droga zajmuje nam niecałe 3 godziny. Nasz samolot startuje o 9:40, ale na pokład można wejść już godzinę wcześniej. W Qatarze przy odprawie można samodzielnie wybrać sobie miejsce. Zajmuję sobie więc w obu samolotach fotel przy oknie. Lot Qatarem to sama przyjemność - każdy ma poduszkę, kocyk, ekranik z różnymi bajerami i słuchawki. Można sobie słuchać muzyki, oglądać filmy, grać w gry albo śledzić trasę lotu na mapie. Siedzę obok pary, która też leci do Bangkoku (ale z Kataru już innym lotem), trochę sobie gadamy o Kambodży, choć generalnie większą część lotu (jak zwykle) przesypiam lub gapię się w okno (a widoki bywają niesamowite, zobaczcie sami).



W samolocie dostajemy obiad (z trzech możliwych opcji wybieram kurczaka z ryżem - bardzo smaczny), można też prosić o napoje w dowolnej ilości (poza kawą, herbatą, wodą i sokami dostępne są też różne alkohole - standardowo wybieram czerwone wino, przypominając sobie przy okazji mój pierwszy lot do Aten).




 Na lotnisku w Doha lądujemy około 17:30 (+2 godziny względem czasu polskiego). Mamy więc ponad trzy godziny do kolejnego lotu. Udaje nam się odnaleźć wszystkich uczestników naszego wyjazdu (no, prawie wszystkich, bo dwie osoby lecą tymi ukraińskimi liniami, więc spotkamy się dopiero w Bangkoku), idziemy więc na spacer po lotnisku.


Pomimo sporych rozmiarów, lotnisko jest bardzo dobrze opisane. Nie sposób tam zabłądzić. Po drodze spotkaliśmy między innymi psychodelicznego misia i kilka smutnych placów zabaw. Na lotnisku można pić wodę z kraników (nie wiem, jak nazywa się to urządzenie, gdzie woda leci strumieniem do góry bezpośrednio do ust), można też pomodlić się w meczecie lub zapalić w palarni (gdzie można zawiesić co najmniej siekierę).




Samolot do Bangkoku mamy o 20:40. Lecimy najnowszym super-hiper piętrowym Airbusem (chyba A381). Każdy dostaje kosmetyczkę między innymi ze szczoteczką i pastą do zębów, opaską na oczy i skarpetkami. Cudnie! Na pokładzie, na którym jestem, w jednym rzędzie siedzi 10 osób. Z tego wynika, że w całym samolocie powinno być co najmniej 600 ludzi. Tym razem lecę obok jakiś biznesmenów, też Polaków. Jest tak wygodnie że omal nie przesypiam kolacji (przepyszna - makaron z tofu). Pod koniec lotu dostajemy też ciasto i coś robiącego za kanapkę (taki pieróg z ciasta nadziewany mięsem).







W samolocie dostajemy karty wjazdowo-wyjazdowe (po angielsku), które potem trzeba oddać przy kontroli paszportowej. Poza standardowymi informacjami (imię, nazwisko, adres, nr paszportu, itd.) trzeba podać m.in. przedział zarobków, stanowisko (jedna dziewczyna z naszej grupy wspominała, że można mieć problemy, gdy oświadczy się, że wykonuje się zawód związany z mediami i dziennikarstwem), numer lotu i  adres w Tajlandii (jeśli jedziecie "na ślepo", przygotujcie sobie jakikolwiek adres - nikt tego nawet nie czyta). Podczas kontroli paszportowej dostaniemy pieczątkę na naszej departure card - schowajcie ją dobrze, bo podobno w przypadku jej braku robione są trudności z opuszczeniem kraju.
W Bangkoku lądujemy przed 7 rano (+6 godzin względem czasu polskiego), ale to już nowy dzień, więc o tym już w kolejnym wpisie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz