wtorek, 23 czerwca 2015

MALTA 2015 - dzień 2

Wtorek, 9 czerwca 2015 r.

Budzimy się zaraz po wschodzie słońca (czyli wtedy, gdy zaczyna ono wyglądać zza klifa) i szykujemy śniadanie. To przygotowywanie posiłków pod gołym niebem i niepowtarzalny klimat z tym związany jest jedną z wielu rzeczy, dla których nie zamieniłabym dzikich wyjazdów na nic innego. Potem zbieramy się i idziemy na plażę, na której zostajemy do południa. O 14:30 musimy wyjechać, żeby zdążyć odebrać samochód, który będzie na nas czekał w Qawrze (tak sobie wybraliśmy, by było najbliżej). Dziś w wodzie jest więcej meduz niż wczoraj. Dwa razy zostałam przez nie lekko oparzona. Zaspokoiło to moją ciekawość jakie to uczucie być "ugryzionym" przez meduzę. Coś porównywalnego do oparzenia gorącą wodą lub pokrzywą - nieprzyjemne, ale bez tragedii.



W drodze powrotnej nasz statek przepływa wzdłuż skalnych jaskiń. Przepięknie.








Z Cirkewwy do Qawry dojeżdżamy autobusem linii 221. Auto (zarezerwowane przez rentalcars) mamy odebrać w hotelu Dolmen, jednak na miejscu okazuje się, że przedstawiciel firmy już odjechał (fakt, jesteśmy pół godziny spóźnieni). Musimy czekać do 19-tej na jego ponowny przyjazd. Ok, w sumie to nawet dobrze, bo możemy przejść się na spacer wzdłuż wybrzeża. Trafiamy pod akwarium. Jest już za późno na jego zwiedzanie, ale postanawiamy sobie, że przyjedziemy tu innego dnia mimo drogich biletów wstępu (12,90 euro). Odpoczywamy chwilę na deptaku, po czym wracamy po auto.
Auto wynajmujemy z firmy First Car Rental. Już na samym początku jesteśmy zmuszeni do dokonania złodziejsko wysokiej opłaty paliwowej. Pan informuje nas bowiem, że dostajemy auto z pełnym bakiem, za który właśnie płacimy prawie 90 euro (czyli trzy razy tyle, ile zapłacilibyśmy tankując na stacji benzynowej), ale za to mamy odstawić go z bakiem pustym. Taka "polityka firmy" i  tyle, nic nie poradzisz. Takim sposobem opłaty dodatkowe (łącznie z lotniskową prawie 100 euro) wyniosły prawie tyle, ile właściwy koszt wynajmu. No nic, trudno, na przyszłość warto jednak wziąć auto z Hertza czy innej bardziej znanej firmy. Płacimy więc tą drakońską stawkę i już po chwili dysponujemy kluczykami od naszej fury.
Ze względu na lewostronny ruch kierowcą został Amal. Indie były bowiem kolonią angielską, w związku z czym tam też jeździ się po lewej. Amal sam się zaoferował, że ma prawo jazdy i że chętnie poprowadzi. Wszystkie dokumenty (czytaj: ubezpieczenie) podpisaliśmy więc na niego. Przez myśl mi nie przeszło, żeby jakoś przetestować jego umiejętności drogowe. I to był błąd. Pierwsze objawy niepewności zauważyłam już, gdy odbierał kluczyki. Kiedy gość chciał mu pokazać szczegóły auta - jak działa wsteczny, gdzie ustawić lusterka itd., Amal z taką gorliwością zapewniał, że on to doskonale wie, że pan w pewnym momencie spytał, czy on prywatnie jeździ takim samym autem. Pomyślałam sobie, że ok, może rzeczywiście jeździł czymś podobnym. Gdy Amal próbując odpalić silnik mało nie wpadł na auto zaparkowane za nim w mojej głowie pojawiły się pierwsze wątpliwości. Ale nic, idę po Adasza, wrzucamy rzeczy do bagażnika, ustalamy, gdzie mniej-więcej chcemy jechać, ruszamy. Adasz siedzi z tyłu, ja z przodu, Amal za kierownicą (z przerażeniem patrząc na deskę rozdzielczą). Ruszamy. Zryw, auto gaśnie. Dobra, dajmy mu chwilę na oswojenie się z maszyną. Jedynka, gaz, ruszamy. Uliczki na Malcie (zwłaszcza w miastach) są specyficzne: wąskie, otoczone wysokimi krawężnikami lub zaparkowanymi samochodami, gdzie często trzeba zjeżdżać i ustępować samochodom nadjeżdżającym z naprzeciwka. Kulamy się więc jedną z takich uliczek 15 km na godzinę. Sugeruję Amalowi, że może warto byłoby zmienić bieg (hmm, "Adaaasz, a jak jest skrzynia biegów po angielskuuu?"). Słuszna uwaga. Próba numer 1: wrzuca luz myśląc, że to dwójka. Auto staje, Amal zastanawia się, dlaczego auto nie jedzie. Próba numer 2: próbuje wrzucić trójkę myśląc, że to jedynka. Auto gaśnie. Z tyłu trąbią. Próba numer 3: skuteczne wrzucenie jedynki, Amal rusza, szkoda tylko, że wprost na zaparkowane w pobliżu auto. Moja ręka odruchowo próbuje chwycić kierownicę. Dobra, jedziemy. Mamy już dwójkę, pędzimy więc już prawie 30 km/h. Nagle - niczym złowróżebna czarna wstęga - przed naszymi oczami ukazuje się skrzyżowanie. Co gorsze - musimy na tym skrzyżowaniu ustąpić. Co najgorsze - skrzyżowanie znajduje się na wzniesieniu. Przy próbie ruszenia auto, zgodnie z odwiecznym prawem grawitacji, stacza się wprost na pojazd stojący za nami. Słyszę klakson, odruchowo zaciągam ręczny, co - jak się okazało - w ostatniej chwili uratowało nas od zderzenia. Tego już dla mnie za wiele, proszę Amala o zaparkowanie gdzieś. Trafiamy pierwsze lepsze miejsce, zagradzając wjazd do jakiegoś garażu, no trudno. Wypadam z auta jak oparzona. Myślę ciepło o mojej siostrze, która przed wyjazdem na siłę wcisnęła mi do plecaka dwie paczki papierosów. Wiedziała, co robi. Po wypaleniu papierosa wracam do auta i pytam Amala, od kiedy ma prawo jazdy. Okazało się, że od jakiegoś roku, z czego większość czasu spędził w Polsce, gdzie nie prowadzi. Na szczęście zanim zdążyłam coś na ten temat powiedzieć pojawił się właściciel garażu, który zastawiamy. Trzeba się więc przeparkować. Widząc minę Amala, mówię mu, żeby się przesiadł i przeparkowuję się, zastawiając kolejny garaż. Robimy małą naradę - co robić? Jedyny lewostronny kierowca raczej nie może być już dłużej nazywany "kierowcą", Adasz odmawia współpracy ("jak sobie wynajęliście auto, to nim teraz jeździjcie", pomijając to, że decyzję o wynajęciu samochodu, jak i jego marce, firmie wynajmującej oraz kierowcy - podjęliśmy wspólnie u mnie w mieszkaniu dzień przed wylotem), nie ma więc innego wyjścia - prowadzić muszę ja. Jestem dziko przerażona - nie mam ubezpieczenia (obejmuje tylko kierowcę, który został zgłoszony w umowie najmu), nigdy też nie jechałam w ruchu lewostronnym. Adasz (choć z fochem) zgadza się usiąść z przodu i, korzystając z mapy w swojej komórce, mówić mi, gdzie mam jechać. Wybieramy za cel klify Dingli. Raz dlatego, że gdzieś czytaliśmy, że to popularne miejsce namiotowania, a dwa - ze względu na bliskość lotniska, bo jutro przylatują nasze dziewczyny. Z duszą na ramieniu przekręcam kluczyk. Jedziemy.
Prowadzenie auta w lewostronnym ruchu rzeczywiście jest trudne, zwłaszcza pierwszego dnia. Samo przestawienie się np. na wjeżdżanie na rondo w drugą stronę niż u nas albo na ustępowanie pierwszeństwa nie było kłopotliwe, dużo gorzej z wyczuciem auta. Jeżdżę zbyt blisko lewego krawężnika, uważajcie na to. Poprawnie oceniać te odległości nauczyłam się dopiero chyba jakoś trzeciego dnia. Ale wróćmy do tematu, No więc jadę z duszą na ramieniu na klify w poszukiwaniu miejsca noclegowego. W międzyczasie zaczyna zmierzchać. Uliczki na klifach są po części szutrowe, bardzo wąskie i otoczone - nie wiadomo po co - wysokimi kamiennymi murami umieszczonymi przy samej nawierzchni (pobocze? zapomnij). Miejscówki do spania generalnie nie są tam rewelacyjne. W końcu wjeżdżamy w jakieś krzaki, które od biedy nadają się do rozbicia namiotu (jest w miarę równo i stosunkowo mało kamieniście, no i nie jesteśmy bezpośrednio na drodze). Na horyzoncie widzimy jakiś domek. Jadę tam, żeby zobaczyć, czy jest zamieszkały (właściciel mógłby się zdziwić, widząc namiot np. w swoim ogródku). Nawracam. Jest ciasno, mam źle ustawione lusterko (z czego zdałam sobie sprawę dopiero na drugi dzień), za późno docierają do mnie wskazówki Adasza (nie wiem, przez zmęczenie chyba), nie zauważam wystającego murku od tego domku i zarysowuję próg przy tylnym kole. Myślę sobie, że ta wycieczka chyba nie będzie tak niskobudżetowa jak się spodziewałam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz