poniedziałek, 22 czerwca 2015

MALTA 2015 - dzień 1

poniedziałek, 8 czerwca 2015 r.

Nasz lot był dopiero o 21-szej, ale postanowiliśmy wyruszyć już około 12-tej, żeby zdążyć pozwiedzać jeszcze Wrocław (i mieć rezerwę czasu, gdyby mój stary grat odmówił posłuszeństwa). Na szczęście auto spisało się dzielnie.
Odlecieliśmy z kilkunastominutowym opóźnieniem, na Malcie byliśmy więc około północy. Po zorientowaniu się w informacji, jak najlepiej dostać się z lotniska na Comino (bardzo miła pani powiedziała, że są dwie opcje: autobusem X1 z Cirkewwy lub X3 z Bugibby - przystanki są zaraz przed lotniskiem) rozglądamy się za miejscem noclegowym. Adasz zdecydował się spać na lotnisku, my z Amalem zrobiliśmy sobie jeszcze krótki nocny spacer po okolicy. Lotnisko otaczają pola, nie ma więc najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca na postawienie namiotu (lub spanie pod gołym niebem). Łazimy jeszcze trochę po tych polach śladami napotkanego królika (a propos - dania z królika są tu regionalnym przysmakiem), ale - koniec końców - wracamy na lotnisko, nie chcąc zostawić naszego towarzysza (który uparł się, że nigdzie się stamtąd nie rusza) samego na noc.
Budzimy się po 7 rano, robimy szybką toaletę, kupujemy w automacie bilet na autobus (dzienny kosztuje 1,5 euro) i ruszamy. Najpierw jedziemy kilka przystanków linią X4 do najbliższego Lidla, w którym kupujemy niezbędne zapasy napojów. Niezbędne napoje w moim wydaniu to dwie butelki dwulitrowej wody mineralnej i dwa wina (łącznie około 4 euro). Na Malcie wina są bardzo tanie, chyba nawet tańsze niż u nas. Litrowe wino w kartonie (naprawdę dobre, wytrawne wino, dokładnie takie, jakie piłyśmy w Rzymie - żaden tam jabol) kosztuje 1,5 euro. Zaopatrujemy się więc w ciężką siatę i ruszamy dalej: najpierw z powrotem pod lotnisko, z którego łapiemy odjeżdżający akurat X1.
Pomimo niewielkiej odległości, autobus jedzie około 1,5 godziny (co chwilę ma przystanki). Oglądamy piękne maltańskie krajobrazy, nad którymi niestety zaczynają gromadzić się coraz czarniejsze chmury. Po chwili na szybach autobusu zauważamy krople deszczu. Przechodzi mi przez myśl, że mogliśmy jednak wziąć ten tropik. Pochmurna pogoda towarzyszy nam aż do samej Cirkewwy.
Bilet na statek na Comino kosztuje 10 euro (to cena w obie strony - mimo, że na bilecie jest napisane, że obowiązuje on tylko w dniu zakupu, panowie naganiacze informują nas, że możemy wrócić, kiedy  tylko chcemy i absolutnie nie ma z tym żadnego problemu). No to płyniemy.






Widok jest naprawdę urzekający. Od razu przypominają mi się obrazki z domkami na Bali otoczonymi taką właśnie lazurową wodą. Cudo! Miejsca do plażowania raczej tu nie uświadczysz (jest strefa z leżakami, ale drogimi i bardzo ciasno poustawianymi), ale posiedzieć na skałach się da. Po drugiej stronie laguny znajduje się wysepka Cominotto, na którą można sobie popłynąć wpław. Jest tam mała, piaszczysta plaża. Gdy wejdzie się na małe wzniesienie, rozpościera się naprawdę niesamowity widok na klify (mam z nich zdjęcia, ale kilka dni później, kiedy przyjechaliśmy tu z dziewczynami, ale o tym później). Zamierzamy plażować cały dzień.



To właśnie widok na Cominotto:

Po południu postanawiam się kawałek przejść. Zostawiam więc Amala na plaży (Adam zdematerializował się gdzieś już wcześniej) i idę kawałek w kierunku widocznej na horyzoncie wieżyczki. Widoki są niesamowite, postanawiam więc przedłużyć sobie spacer i przejść się wzdłuż wybrzeża dookoła wyspy. Najpierw jednak idę w kierunku klifów znajdujących się za wieżyczką. W międzyczasie wypatruję doskonałe miejsce na nocleg.






To właśnie moje wypatrzone wymarzone miejsce na nocleg (tam na dole, w tej zatoczce):






Poza Blue Lagoon wyspa jest praktyczne bezludna. Podczas swojego prawie czterogodzinnego spaceru spotkałam tylko dwójkę zabłąkanych turystów, parę osób na plaży na campingu (około 20 minut drogi od laguny) i trzy domki mieszkalne (tylko przy jednym z nich spotkałam ludzi). Mijałam ruiny czegoś wyglądającego na hotel i kilka starych zabudowań (jedne jakiejś twierdzy, drugie wyglądające na dawną osadę i kilka mniejszych niezidentyfikowanych. Na wyspie praktycznie nie ma dróg (od pewnego momentu nie było już nawet żadnych ścieżek) ani mediów (choć spotkałam coś ala mała stacja trafo pośrodku niczego). A oto parę krajobrazów z mojej wycieczki po Comino:










Taki właśnie krajobraz dominował we wnętrzu wyspy:

A to plaża przy campingu:


A oto i sam camping:



Gdy wracam, plaża jest już pusta (ostatni statek odpływał o 18-tej). W międzyczasie chłopcy znaleźli toalety z prysznicami, idziemy więc się wykąpać a potem ciągnę ich (trochę na siłę, bo to jednak dość daleko) w upatrzone miejsce noclegowe. Na szczęście wybór okazał się strzałem w dziesiątkę - miejscówka jest płaska, wygodna (nie ma dużych kamieni, co na Malcie jest rzadkością), osłonięta od wiatru a dodatkowo zaopatrzona w przepiękny widok na zatokę. Oglądamy zachód słońca (choć na koniec słońce zniknęło za chmurką), potem wypijamy nasz zapas wina i idziemy spać pod gołym niebem (z wyjątkiem Amala, który zdecydował się na namiot). Komary tną niemiłosiernie, dobrze, że mamy śpiwory pod którymi można się schować.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz