piątek, 10 kwietnia 2015

IZRAEL 2015 - dzień 8

wtorek, 24 marca 2015

Morze Martwe -> Qumran -> Morze Martwe (Ein Bokek)

Dziś dzień plażowania. Budzimy się w przepięknym pustynno-górskim otoczeniu. Dookoła pustka i cisza, oprócz nas w pobliżu stoi tylko jedno auto, chyba też turyści. Postanawiamy po śniadaniu przejść się nad morze, potem do południa zwiedzić ruiny Qumran (tej starożytnej osady od zwojów znad Morza Martwego) a następnie plażować aż do zachodu słońca.




Zadanie "przejść się nad morze" nie było takie proste jak nam się początkowo wydawało. Z mapy wynika, że mamy je w odległości około 300 metrów. Idziemy więc przez suche pustkowie. No, może nie do końca pustkowie, bo mijamy opalającą się grupę golasów, którzy krzyczą, że to prywatny teren. Słowa "prywatny teren" trochę nam nie pasują do tej bezkresnej pustyni, olewamy ich więc i nie zaszczyciwszy jednym spojrzeniem idziemy dalej. Mijamy rowy powstałe z popękanej ziemi, podłoże zaczyna już trochę błyszczeć kryształkami soli. Niestety, gdy nasze wymarzone morze jest już parę kroków przed nami, drogę zajeżdża nam radiowóz, z którego wysiada policjant i każe nam wracać z powrotem. Cóż robić - kaliber jego broni przekonuje nas, że warto go posłuchać. Wracamy więc. Tym razem golasy nie pozwalają na wtargnięcie na ich "private area", obchodzimy więc ich działkę i trafiamy wprost na jakiegoś pana ochroniarza. Mówimy mu, że idziemy do samochodu, który mamy zaparkowany kawałek dalej. On na to, że owszem - idziemy do samochodu, ale do jego. Oszołomione pakujemy się do czarnej Skody i patrzymy na siebie z przerażeniem, Kos protestuje, na co pan ochroniarz grozi mu policją. My na to, że ze spotkania z policją właśnie wracamy, ale jednocześnie przekonujemy Kosa żeby wsiadł. Z duszą na ramieniu patrzymy, gdzie jedziemy, mając w głowach różne czarne scenariusze. Na szczęście auto zatrzymuje się przed wejściem do SPA, niedaleko którego mamy auto. Jesteśmy wolni. Uff :P




W obliczu tych uwarunkowań decydujemy się najpierw jechać do Qumran, a potem w poszukiwaniu plaży. Przejeżdżając wzdłuż Morza Martwego znajdujemy parę miejsc, gdzie możnaby zejść do morza, ale ostatecznie się na to nie decydujemy w obawie przed konsekwencjami braku możliwości wzięcia prysznica po kontakcie z tą supersłoną wodą (jak się później okaże, rzeczywiście bez prysznica byłoby kiepsko).


Park Qumran fajny - standardowo oglądamy film, potem zwiedzamy mini-muzeum (są tam między innymi te sławetne zwoje), ale głównym punktem dla którego uparłam się tam pojechać były formacje skalne z jaskiniami w środku (coś jak w Kapadocji, tylko małe). Widok nie rozczarował :)





To teraz czeka nas dziś już tylko plażowanie. Dobra, o ile znajdziemy plażę :P
Korzystając z okazji jedziemy pod Masadę (na którą chcemy jutro iść na wschód słońca) zobaczyć, skąd biegnie szlak.



Pierwszym dostępnym do oficjalnego miejscem okazało się Ein Bokek. Przy wjeździe i wyjeździe z kurortu przy drodze mijamy budki ze strażnikiem. Mówi nam, że musimy zapłacić za parking bo inaczej zapłacimy wysoki mandat. Parking (chyba w całym kraju - tam, gdzie niebiesko-białe krawężniki) kosztuje 5 szekli za godzinę lub 25 szekli za cały dzień. Miejsce jest fajne, postanawiamy więc zapłacić parking całodzienny i zostać tu na noc.
Kąpiel w Morzu Martwym jest niepowtarzalnym doświadczeniem. Wiedziałam, że to, że ta woda unosi będzie fajne, ale nie przypuszczałam, że to będzie tak niesamowicie niesamowite :) Wystarczy zanurzyć się do pasa i momentalnie nogi się nam unoszą i leżymy na wodzie. I nie toniemy. Choćbyśmy nie wiem co zrobili - nie opadamy. Testowałam pozycję kwiatu lotosu, zaplatanie nóg przez ręce i różne inne dziwne pozy - nie ma opcji, nie da się utopić :) Fantastyczna zabawa, kąpiel w Morzu Martwym to zdecydowanie jest coś, co koniecznie trzeba przeżyć będąc w Izraelu. Bezwzględnie.







Wieczorem próbowaliśmy zrobić zakupy w lokalnych marketach, ale ceny skutecznie nam to uniemożliwiły. Ubolewam nad stratą litrowego czerwonego wina, które dwie noce wcześniej nieopatrznie zostawiłam w bagażniku, w którym to Kos spędzał noc. Na drugi dzień po moim wymarzonym trunku nie było już śladu. Tutaj ceny win zaczynają się tak od 60 szekli, marzenie trzeba więc odłożyć na później. Kupuję na prezenty saszetki z morskim błotkiem (3 szekle) i mydełka z morskich minerałów (5 szekli). Ceny kosmetyków nie są tragiczne, gorzej z cenami żywności.


Tak jak wcześniej postanowiłam, obozujemy na plaży. Kos śpi w aucie, a pozostali w "namiotowej" części wybrzeża. Większość współobozujących to Ruscy. Adasz poznaje jakiegoś polskojęzycznego Żyda. Okazuje się, że wychował się w Polsce, gdzie skończył socjologię na UJ. Niestety praca jako pracownik socjalny go rozczarowała, pojeździł więc trochę po świecie żeby osiąść tutaj i zostać masażystą. Poznajemy też jakiś Ruskich, którzy parzą mi czaj. Dżizas, ten ich czaj to szklanka (choć "szklanka" to tu zbyt wiele powiedziane, bo Adasz pił tę magiczną herbatę z puszki a ja z odciętej plastikowej butelki) prawie po brzegi wypełniona liśćmi zalana wrzątkiem do wysokości tych liści. Z każdym łykiem oczy robiły mi się coraz szersze. I ta myśl w głowie: "ciekawe, co to za liście" ;)
A oto nasz nocny obóz. Namiot stał pusty (co jakiś czas nam odfruwał), my spaliśmy obok. Noc nie była zbyt ciepła, postanowiłam zaraz po powrocie zainwestować w porządny śpiwór.

fot. Adasz:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz