niedziela, 12 kwietnia 2015

IZRAEL 2015 - dzień 13 (ostatni)

niedziela, 29 marca 2015

Bet Guvrin (Maresha) -> Jaffa -> Tel Awiw plaża -> Tel Awiw lotnisko -> Pyrzowice lotnisko

No niestety, dziś trzeba wracać. Nasz ostatni dzień rozpoczynamy od zwiedzania jaskiń Bet Guvrin (Maresha). To całkiem spory kompleks jaskiń, spośród których każda jest inna i ma swój własny, niepowtarzalny klimat. Nie są to takie klasyczne jaskinie, gdzie stalaktyty, stalagnaty itp., ale i tak - a może właśnie dlatego - są niezwykle interesujące.





 

 


 
 Ten kamień powyżej to nasz polski akcent w Izraelu :)




Z perspektywy czasu stwierdzam, że z tego miejsca koniecznie należy wybrać się około 20 kilometrów na północny - wschód do jaskini Soreq Cave. Oglądałam zdjęcia i na ich podstawie stwierdzam, że tamta jaskinia jest kolejnym punktem "must see" wycieczki po Izraelu. Mam kolejny powód, żeby przyjechać tu jeszcze raz :P
Pozostałą część dnia spędzamy w Tel Awiwie. Najpierw spacerujemy po uroczych wąskich uliczkach Jaffy, a potem idziemy plażować. Towarzysze patrzą na mnie jak na wariata kiedy im oznajmiam, że zamierzam popływać w Morzu Śródziemnym. Wbrew pozorom woda wcale nie była bardzo zimna :)




Wojowniczy słupek Ninja :P











Jedni z wielu plażowiczów z fajką wodną:



Samolot mamy o 21.40, więc o 18-tej schodzimy z plaży, przepakowujemy nasze bagaże i jedziemy na lotnisko oddać samochód (uwaga: przy zwrocie na lotnisku doliczają 28 dolarów - nie wiem, co w przypadku gdy na lotnisku się zarówno pobiera jak i oddaje, czy ta opłata jest liczona podwójnie czy tylko raz - dopytajcie się dokładnie).
O ile kontrola paszportowa przy przyjeżdzie do Izraela przebiegła gładko, o tyle odprawa przed wylotem była nieco hardkorowa. Najpierw zostaliśmy wzięci w krzyżowy ogień pytań, dotyczących głównie zawartości bagażu, tego, kto go pakował, kiedy, jak i gdzie był trzymany przed wylotem. Pytali nas też, czy jesteśmy rodziną, przyjaciółmi i czy są może wśród nas związki lub romanse. Ciekawe, jaki to ma związek z potencjalnym przemytem tudzież atakiem terrorystycznym ;) Najdokładniejszy wywiad miała Aniasz, gdy zauważono w jej paszporcie egipską wizę. Byli bardzo zainteresowani jej kontaktami z Egipcjanami, czy jakiś zna i jeśli tak to oni chcą nazwiska. Ciekawa sprawa.
Przy nadawaniu bagażu okazuje się, że jest 7 kilo za ciężki, głównie ze względu na nasze wina, moje oliwki, muszelki i zebrane na plaży kawałki rafy (co do których nie jestem pewna, czy wolno przewozić, bo w Egipcie jest za to surowa kara). Przepakowujemy się więc, biorąc do plecaków podręcznych to, co się da. Nie wiemy jeszcze, co nas czeka za chwilę.
Po oddaniu bagażu idziemy do kontroli bezpieczeństwa. Tam miziają mnie takim dziwnym urządzeniem przypominającym okrągłą gąbkę na patyku. Po każdym pomizianiu wkładają tą gąbkę do komputera, który chyba sprawdza, czy np. nie mam narkotyków pod podeszwą buta. Każą mi przejść przez jakiś rentgen, w międzyczasie prześwietlają mój bagaż. Myślę, że to już koniec, ale okazuje się, że to dopiero początek. Biorą mój plecak i wyrzucają całą jego zawartość. Mam taki system, że pakuję ubrania w worki rodzajowo (bluzki z bluzkami, spodnie ze spodniami itd.), bo to ułatwia codzienne organizowanie się. Zawartość wszystkich worków też została dokładnie sprawdzona i wymiziana urządzeniem. Musiałam pokazać nawet kieszonki w portfelu, a na każdą stronę paszportu przyglądano się tak, jakby chciano dojrzeć jakąś pieczątkę przybitą atramentem sympatycznym np. w Iranie (wygląda na to, że Żbik faktycznie miałby w tym momencie małe kłopoty). Drżę na myśl o moich muszelkach i kamyczkach, na szczęście akurat ich nikt się nie czepia. Po ponownym zapakowaniu się do plecaka wołają nas, żebyśmy szybko wsiadali do autobusu, który zawiezie nas do terminala, z którego mamy odlecieć. Biegniemy więc.




Hala odlotów jest duża z mnóstwem sklepów wolnocłowych. Pierońsko drogich. Mam w portfelu ostatnie dwadzieścia parę szekli, uznaję więc, że nie ma sensu ich zamieniać, lepiej je wydać na coś dobrego. Fundujemy więc sobie z Kosem "ostatni posiłek" w postaci falafela z hummusem w picie. Jest przepyszny, to zdecydowanie dobrze wydane 24 (!) szekle. Nasz samolot jest trochę opóźniony, możemy więc spokojnie delektować się smakiem lokalnego dania.
Wsiadam do samolotu z myślą, że jeszcze tu wrócę. To takie surrealistyczne, że już za kilka godzin będę siedzieć za biurkiem w pracy...





ps. To już staje się tradycją, że docieram do domu, zrzucam plecak, biorę prysznic i biegnę od razu do pracy. To się nazywa efektywne wykorzystanie urlopu :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz