sobota, 11 kwietnia 2015

IZRAEL 2015 - dzień 10

czwartek, 26 marca 2015

Morze Martwe -> Hai-Bar Yotvata -> Eilat nad Morzem Czerwonym

Budzi mnie brzask. Otwieram oczy i kilka sekund później zza gór nieśmiało zaczyna wyglądać słońce. Budzę Adasza (pozostali śpią w samochodzie) żeby zrobił zdjęcia i patrzę urzeczona. Nigdy wcześniej nie udało mi się obudzić tak idealnie na wschód słońca. Postanawiam sobie już do końca wyjazdu spać pod gołym niebem.

fot. Adasz:





Dobrze się składa, że wstaliśmy tak wcześnie, bo mamy dziś spory kawałek do przejechania. Naszym celem jest Eilat nad Morzem Czerwonym. Ponoć w dzień jest tam 35 stopni. Ruszamy zaraz po śniadaniu. Dobrze, że zdecydowaliśmy się jechać w dzień, bo dzięki temu możemy pooglądać przepiękne krajobrazy zza okna.
To właśnie parę ujęć pustyni Negew:







Około 20 kilometrów przed Eilatem znajduje się rezerwat Hai Bar, w którym Izraelczycy podejmują próbę zasiedlenia kraju biblijnymi gatunkami zwierząt. Kupują je w różnych miejscach na świecie, potem  są one w rezerwacie przygotowywane do życia na wolności a następnie wypuszczane.
Zwiedzanie parku podzielone jest na dwie części: pieszą, którą stanowi mini-zoo z różnymi ciekawymi okazami jak nietoperze (cudne skrzydlate myszaki!), sowy, sępy (chyba), fenki, węże, żółwie, gepardy (chyba), wilki i różne inne, oraz samochodową, czyli safari po pustyni wśród antylop (albo czegoś podobnego), strusi i pasiastych osiołków. Fantastyczne!












Z Hai Bar jedziemy już prosto do Eilatu. Linia brzegowa Izraela wynosi zaledwie 11 kilometrów, przejeżdżamy więc od granicy jordańskiej do egipskiej. Najpierw jedziemy na granicę jordańską, gdzie, zgodnie z radą zapoznanego masażysty, jest dobre miejsce noclegowe. Rzeczywiście, miejscówka pierwsza klasa. Fajna, duża plaża na odludziu. Tego nam właśnie trzeba.






Przejeżdżając przez Eilat, wstępujemy do delfinarium i do podwodnego obserwatorium sprawdzić ceny. Drogo. Delfinarium kosztuje coś około 50-60 szekli a obserwatorium stówę + 35 szekli za 20-minutowy rejs statkiem z oknami w podłodze. Postanawiamy rozważyć to jutro a tymczasem udać się na jedną z prywatnych plaż. Opłata jest tylko za leżaki. Rozkładamy się na kocu. Nikt nie chce od nas żadnych opłat. Plaża jest bardzo ładna, pełna ukwieconych palm. Morze Czerwone jest piękne - takie lazurowe. Dno jest kamieniste i widać sporo jeżowców, warto mieć buty do wody. Mi się nie chciało wracać do auta po buty, kąpałam się więc boso, starając się nie dotykać nogami podłoża. Lenistwo się na mnie zemściło, bo jednak nie udało mi się ominąć bliskiego spotkania z jeżowcem. Będąc w wodzie w ogóle nie czułam, że w niego wdepnęłam. Dopiero po zachodzie słońca, gdy wstałam z koca poczułam ból w pięcie. Ze zdziwieniem zauważyłam, że mam w niej całkiem sporą dziurę (mam ją do dziś). Na szczęście bez żadnych jeżowców w środku (słyszalam, że bardzo trudno się je wyciąga). Nic to, będę twarda ;)





Po zachodzie jedziemy do marketów. Znajdujemy bardzo fajny sklep spożywczy, gdzie w końcu udaje mi się kupić wino w rozsądnej cenie. Próbuję też lokalnych serów. Bardzo dobre. Doliczają nam też jakiś rabat do pieczywa. Postanawiamy tu wrócić przed wyjazdem.
Nad Morzem Czerwonym śpimy w konfiguracji jak nad Morzem Martwym: dwóch na plaży pod gołym niebem i dwóch w samochodzie. Takie spanie to, mimo zimna, coś najlepszego na świecie. Nie zamieniłabym tego na żaden hotel.




fot. Adasz:





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz