wtorek, 2 września 2014

RUMUNIA 2014 - dzień 12

czwartek, 21 sierpnia 2014

Budzimy się około 11 i od razu jedziemy na granicę. Nie ma kolejek, przed nami mamy może z dwa samochody. Rumuńską stronę granicy przekraczamy bez problemu, gorzej z mołdawską. Przeglądają nam bagażnik i wnętrze samochodu ale dość pobieżnie. Są jedynie bardzo ciekawi, co kryje się w podłużnym pudełku na dnie bagażnika (hmm? mały przemycik broni?). Nie dali wiary, że to palnik od butli gazowej, musieliśmy im zaprezentować. Szkoda, że nie widzieliście ich min :)
Wczoraj w nocy przeczytałam w przewodniku, że trzeba mieć zieloną kartę. Nie mieliśmy. Na szczęście była możliwość zakupu takiego krótkoterminowego ubezpieczenia na granicy (5 euro - baliśmy się, że będzie drożej). Mołdawscy celnicy znali angielski, wskazali nam miejsce gdzie możemy zamienić walutę (lej rumuński jest mniej-więcej równy czterem lejom mołdawskim) i gdzie jednocześnie mamy zapłacić za winietę (około 70 lei mołdawskich). Dostaliśmy winietę i w drogę. Ważne, żeby wszystkie dokumenty otrzymane na granicy (zwłaszcza tę winietę) zachować, bo przy wyjeździe proszą o ich okazanie. Nas przy wyjeździe poprosili też o pieniądze, ale o tym później. Cieszę się w duchu, że nie pojechaliśmy do Naddniestrza ani do Gagauzji, bo tam dopiero muszą być niezłe przeboje na granicy.
W Mołdawii jest biednie. Drogi są w fatalnym stanie, nie ma chyba też sieci wodociągów bo przy każdym gospodarstwie jest studnia. Bardzo dużo tu studni, są też przy drogach i przy polach. Kos, dziecko blokowiska, jest urzeczony. Po drodze zabieramy autostopowiczów. Jest to podwójnie korzystne, bo oprócz tego, że płacą oni za podróż (nic nie chcieliśmy, ale sami nam wciskali garść drobnych - łącznie "zarobiliśmy" około 40 lei mołdawskich, czyli jakieś 10 zł) jeszcze wskazują drogę (nie ma tam wielkiego wyboru dróg, ale oznakowania też nie są rewelacyjne). Z Mołdawianami najlepiej porozumiewać się po rosyjsku. Im bardziej oddalaliśmy się od Rumunii, tym więcej napisów było po rosyjsku. Ze zdziwieniem przeczytałam, że językiem urzędowym jest rumuński, bo w kraju (z wyjątkiem obszarów przygranicznych) niewiele o tym świadczy.










Na przedmieściach Soroki zauważyliśmy wzniesienie, na którym było coś jakby pomnik. Nasz aktualny autostopowicz (taki młody chłopak) nie był w stanie nam wytłumaczyć, co to dokładnie jest, ale powtarzał "bjutiful, bjutiful", więc postanowiliśmy w drodze powrotnej się tam wspiąć.
Po dojechaniu do zamku okazało się, że jest on w remoncie. Niedobrze. Pytamy jednego z robotników, czy nie pozwoliłby nam przemknąć ukradkiem do środka. Odpowiada mi płynną angielszczyzną, że to zbyt niebezpieczne, ale jeśli bardzo nam zależy to możemy zapytać jego kierownika który jest w tej oto kanciapie. Idziemy więc do wskazanego kontenera, gdzie siedzi dwóch gości. Jeden z nich okazuje się dyrektorem (co później wielokrotnie podkreślano) tej budowy. Mówimy mu, w czym rzecz. Pan pyta, skąd jesteśmy. Z Polski? To się świetnie składa, bo zaraz będzie tu jakaś polska wycieczka. Siadajmy i zaczekajmy, on zaraz poopowiada trochę o historii zamku. Fajnie, siadamy i czekamy i liczymy po cichu na przedostanie się do zamku. Pan dyrektor ma dużą wiedzę o Polsce i jej historii, która w dużej mierze dotyka obszarów, na których jesteśmy. Trochę mi głupio, że nie chciało mi się uczyć historii w szkole. Pan na początku próbował do nas mówić po rumuńsku, potem po niemiecku, ale szybko zrozumiał, że nie tacy z nas poligloci. Rozmawiamy mieszanką różnych języków - w większości po rosyjsku (jednostronnie, bo mój rosyjski ogranicza się do przytakiwania) lub angielsku (pan przechodził na angielski jak widział, że zupełnie nic nie rozumiemy z tego co akurat powiedział), trochę też po polsku, który ze względu na podobieństwo do rosyjskiego był tu całkiem przydatny. Fajnie.
Po kilkunastu minutach pod zamkiem zaczęli gromadzić się ludzie. Pan rzucił hasło "o, idzie polska szlachta", wstał i skinął ręką, że mamy iść za nim. Uczestnikami wycieczki były w większości osoby po pięćdziesiątce, być może pracownicy UE w Krakowie (jeden z nich miał koszulkę z logo uczelni) albo studenci uniwersytetu trzeciego wieku. Pan bardzo ciekawie (ale też i bardzo długo) opowiadał o Korybucie-Wiśniowieckim, o obszarze po drugiej stronie Dniestru (obecnie Ukraina), gdzie kiedyś były polskie ziemie i o wielu innych ciekawych rzeczach które słabo rozumieliśmy. Po wykładzie, tak jak się spodziewaliśmy, otworzono bramę i mogliśmy wejść na chwilę na dziedziniec zamku. Dokładniejsze zwiedzanie nie było możliwe ale dobre i to.







Po zwiedzeniu zamku wracamy się na przedmieścia zobaczyć tajemniczą budowlę. Okazuje się, że można do niej wejść po schodach. Na szczycie czeka nas niespodzianka - to nie pomnik, lecz mini cerkiewka, obecnie służąca za siedzibę pana ochroniarza. Pan zaprasza nas do środka i mówi, żeby zapalić świeczki w intencji zdrowia. Zapalamy więc.
Z góry jest bardzo ładny widok na Sorokę, Dniestr i jego przeciwległy, ukraiński brzeg. Dumamy trochę nad trwającą na Ukrainie wojną (stąd wszystko wygląda tak spokojnie), potem wracamy pojeździć trochę po okolicy.










W przewodniku opisywano piękną dzielnicę cygańską. Jedziemy więc. Na szczycie wzniesienia znajdujemy osiedle cygańskich domów, jednak nie są tak okazałe jak te, które spotkaliśmy na samym początku wyjazdu. Odwiedzamy cygańską cerkiewkę i cygański cmentarz. Jest na nim dużo ław, stołów i generalnie "części biwakowej". Kos mówi, że zgodnie z cygańską tradycją rodziny zmarłych przychodzą na cmentarz i przesiadują godzinami pijąc wódkę przy grobach swoich bliskich.














Późnym popołudniem nadchodzi straszna burza. Kończymy więc zwiedzanie (na szczęście zobaczyliśmy wszystko co chcieliśmy) i kierujemy się w stronę granicy (tym razem chcemy przekroczyć ją w Costesti). Za większość mołdawskich pieniędzy tankujemy gaz do auta. Paliwo jest tutaj dużo tańsze (litr benzyny kosztuje równowartość niewiele ponad 4 złote a ceny gazu są podobne do polskich). Po drodze próbujemy zatrzymać się na jakiś obiad, ale znalezienie lokalu w którym można dostać coś więcej niż wódkę i paluszki graniczy z cudem. Poddajemy się i ostatnie pieniądze postanawiamy wydać w markecie na rzeczy "made in Moldova", głównie ciastka, chrupki i inne rzeczy, które można przegryzać w aucie. Kasjerka w sklepie niespodziewanie mówi do nas po polsku - okazuje się, że przez 9 lat pracowała w Czechach i trochę poznała polski język. Fajnie :)
Na granicę w Costesti przyjechaliśmy późną nocą. Przejście jest "na końcu świata" - gdy w końcu je znajdujemy i okazuje się, że szlabany są zamknięte myślimy sobie, że może ta granica jest nieczynna albo jest czynna tylko w określonych godzinach. Na szczęście po chwili z budki wychodzi zaspany strażnik i mówi, że przepuści nas jak zapłacimy. Robimy wielkie oczy? Za co mamy płacić? Za przejście przez granicę? Wolne żarty. Chcąc nie chcąc udajemy się do wskazanej budki. Pan chce od nas 20 lei mołdawskich. Mówimy, że już nie mamy. Nic nie szkodzi, rumuńskie też mogą być (ale wtedy to osiem). Akurat nie mamy drobnych więc płacimy 2 euro. Pan mówi, że był dawno temu w Polsce i że bardzo mu się podobało.
Budka celników też wygląda na pustą, ale po chwili wychodzi kompletnie pijany celnik. Pyta, czy nie przemycamy narkotyków, ogląda naszą winietę, rzuca od niechcenia okiem na nasz bagażnik i każe jechać. Przejeżdżamy mostem przez rzekę i już jesteśmy w Rumunii. Podjeżdżamy na posterunek rumuńskich celników. Pusto. Szlaban otwarty. No nic, czekamy. W oddali siedzi jakiś gość, ale zupełnie nie zwraca na nas uwagi. Hmm, czemu ten szlaban jest otwarty? Może po rumuńskiej stronie już nie trzeba okazywać dokumentów? Gdy po kolejnej chwili nic się nie zadziało, postanowiliśmy jechać. Odpalamy silnik, ruszamy, przejeżdżamy kilka metrów i widzimy w lusterku goniących nas celników. Zdziwieni cofamy się. Celnicy sprawdzają nasze paszporty, bagażnik, pytają o papierosy. Mamy kilka paczek (w Mołdawii paczka papierosów kosztuje w granicach od 2 do 5 zł), pokazujemy, ok.  Celnik pyta z obrażoną miną, dlaczego nie zatrzymaliśmy się przy znaku "stop". Patrzę z oczami jak pięciozłotówki. Raz, że żadnego znaku nie było (był chwilę wcześniej znak, ale mówił akurat żeby absolutnie w danym miejscu nie stawać), dwa, że szlaban otwarty, trzy, że pięć minut czekaliśmy pod tym otwartym szlabanem. Mówię więc, że przecież było otwarte. Pan na to, że granica jest sterowana przez jakiś hipernowoczesny system elektroniczny, ale wyłączyli go ze względu na burzę. Miałam na końcu języka pytanie, czemu w takim razie nie wyłączyli go przy zamkniętych szlabanach i czemu śpią w pracy zamiast stać na posterunku i pilnować czy ktoś nie przejeżdża ale powstrzymałam się w obawie, że się wkurzą i zrobią nam rewizję trwającą do rana. Przepraszam więc grzecznie, pan też przeprasza i ruszamy dalej.


Na noc przyjeżdżamy do Suczawy, która okazuje się całkiem sporym miastem. Odnajdujemy jakiś pusty, odludny parking i idziemy spać. Wizyta w Mołdawii była fajnym i ciekawym przeżyciem, mimo wszystko cieszymy się, że już jesteśmy w Rumunii. Szkoda, że zostały nam jeszcze tylko trzy dni.

1 komentarz: