wtorek, 2 września 2014

RUMUNIA 2014 - dzień 11

środa, 20 sierpnia 2014

Rano okazało się, że miejsce, które wybraliśmy jest idealne. Spokój, ładne widoki, szum morza - nic więcej nam nie potrzeba :-) Po standardowym śniadaniu schodzimy na plażę. Rozkładamy się w takiej malowniczej zatoczce na uboczu. Tutaj chyba obcokrajowcy nie goszczą zbyt często, bo inni plażowicze przyglądają nam się z zaciekawieniem. Większość dnia spędzamy dziś na leżakowaniu. Kos śpi, bo czeka nas cała noc za kółkiem, ja też powinnam się zdrzemnąć ale czytana książka zbyt mocno mnie pochłonęła.








Ktoś ma pomysł, czym ci państwo się smarują? :-)


Ruszamy na poszukiwanie miejsca, gdzie możemy wziąć prysznic. Jestem cała słona od wody morskiej, niestety na plażach nie ma pryszniców. Zaglądamy do pobliskich domów wczasowych w nadziei na znalezienie łazienki na korytarzu. No niestety. Pytamy w domach oferujących noclegi, niestety mają komplet gości. Zrezygnowani myśleliśmy już nawet o tym, żeby jechać na jakieś pole namiotowe, ale najbliższe jest w Mangalii jakieś 30 km stąd. Nagle zauważamy przy drodze Cygankę wymachującą tabliczką "Cazare" (noclegi). No to zatrzymujemy się i pokazujemy, o co nam chodzi. Pani wsiada z nami do auta i prowadzi do swojego domu. Długo nie możemy się dogadać, bo pani cały czas myśli, że interesuje nas wynajęcie pokoju z łazienką a nie samej łazienki. Pokazujemy jej na migi, że śpimy w aucie i chcemy się tylko wykąpać. Dochodzimy do porozumienia za 10 lei. Pani długo jeszcze próbowała nas namówić do skorzystania z oferty noclegu, dopiero gdy wyjaśniłam jej, że my "studenti" pokiwała głową ze zrozumieniem i o nic już nie pytała. Chciała dostać od nas jeszcze paczkę papierosów, ale skończyło się na tym, że daliśmy jej "na drogę" dwulitrową colę (wartą 1 leja) i wszystkie strony były zadowolone.
Około 16-tej czyści i pachnący idziemy coś zjeść. Padło na restauracyjkę z daniami na wagę. Płacimy 50 lei, ale dawno się tak nie najedliśmy. Ja zamawiam standardowo mamałygę z serem i śmietaną, a do tego pieczonego cascavala (to ten ich goudopodobny ser), a Kos frytki, ogromnego kotleta i słynną rumuńską ciorbę (która wygląda i smakuje jak normalna zupa). Dania prezentują się tak:








Po jedzeniu i drobnych zakupach pamiątkowych (koszyk z muszelek za 12 lei uhandlowany na 10) ruszamy dalej. Mamy do przejechania sporo kilometrów, bo chcemy dojechać do mołdawskiej granicy. Już wcześniej zrezygnowaliśmy z wizyty w delcie Dunaju, musimy więc wrócić się autostradą tak, by wylądować w miejscowości Braila po "drugiej" stronie rzeki tak, by nie musieć jechać promem. Na szczęście znowu bramki były otwarte i nie musieliśmy płacić. 
Po drodze widzieliśmy wyjątkowo malowniczy zachód słońca. Już wiem, dlaczego słońce rysuje się z promykami :)


Droga do granicy jest mega nudna. Same pola, czarna dupa. Na miejsce (do Sculeni) dojechaliśmy dopiero o 6 rano. Po drodze spotkała nas przygoda, dzięki której nie mieliśmy problemu z sennością już do rana. Złapała nas drogówka. Prędzej czy później musiało do tego dojść, bo styl jazdy i Kosa i mój czasem jest daleki od przestrzegania limitu prędkości. Sytuacja była taka: ja śpię. Nagle Kos szarpie mnie przerażony w ramię, że drogówka go złapała. Oczywiście jedzie bez pasa. Na szczęście zdążył go zapiąć zanim podszedł policjant, taki młody chłopak. Widząc zagraniczną rejestrację zapytał, czy mówimy po angielsku. Prześlizgnęła mi się przez głowę rada, którą kiedyś usłyszałam, żeby przy kontrolach udawać absolutną nieznajomość wszelkich języków obcych, bo wtedy może policji nie będzie chciało się wysilać i machnie ręką na mandat. Ale z drugiej strony jeśli jednak nie machnie to traci się możliwość wszelkich negocjacji. Przechodzę więc na angielski. Policjant mówi standardową formułkę, że przyczyną zatrzymania jest przekroczona prędkość, ble, ble. Pytam, jaka prędkość tu obowiązuje. Policjant, że pięćdziesiąt. Na to Kos oburzony (po polsku), że wcale nie, bo GPS mu nic nie mówił o przekroczonej prędkości (jest tak ustawiony, że zawsze nas upomina). Jak na złość, na ekranie widnieje, że trzeba jechać 50. Policjant pyta, co mówi Kos. Odpowiadam, że wcześniej dopuszczalna prędkość wynosiła 90 i myśleliśmy, że tak jest dalej. Co się okazało - parę metrów dalej była tabliczka z miejscowością (jakaś mini wioska typu Pcim Środkowy). Zaraz za tą tabliczką był schowany radiowóz, który był na tyle blisko od znaku, że GPS jeszcze nie zdążył sobie zmienić tej swojej prędkości. No nic, było patrzeć na znaki. Pytam, z jaką prędkością jechaliśmy. Osiemdziesiąt cztery. Niedobrze. Pan mówi, że będzie mandat. Pytam o kwotę. Odpowiedź sprawiła, że krew w moich żyłach zatrzymała się w miejscu. Jeśli chcemy w euro, to 400, a jeżeli w lejach to 1200. Dżizas, 1200 zł to praktycznie cały nasz osobowy budżet. Pomijając fakt, że przy sobie mieliśmy może równowartość góra 500 zł. Przyszło mi do głowy, że mogliśmy się nie zatrzymywać tylko uciekać. Nic to, trzeba się ogarnąć. Gadam więc standardowe, że my biedni, że Polacy, że studenci, że śpimy w aucie i gotujemy sobie zupki chińskie na butli, patrz pan, śpiwór z lumpeksu. Policjant na to z pokerową twarzą, że się nie da, że taryfikator, że sorry ale on nic nie może zrobić. Ale chodźmy do radiowozu. Policjant pierwszy szybkim krokiem, my za nim krokiem skazańców. W aucie siedział drugi policjant, starszy. Oglądają nasz dowód rejestracyjny i oglądają. Myślę sobie, że dobrze, że mamy winietę (sprawdzali) i apteczkę (jest widoczna na półce od bagażnika, też patrzył). Młody pyta, czy jesteśmy turystami. No jesteśmy, paaanie, ale takimi "low-cost", biedni, studenci, patrz pan, no mówię panu, nic kasy nie mamy... Panowie uśmiechnęli się, oddali nam dowód i kazali sobie iść życząc miłych wakacji. Uff...
Od tej pory już do końca wyjazdu zwalnialiśmy w wioskach, nawet tych najmniejszych, do 50.
Tej nocy jeszcze raz zatrzymali nas jacyś ludzie. Nie mam bladego pojęcia, kto to był - chyba jacyś pogranicznicy, bo to była droga biegnąca wzdłuż granicy z Ukrainą. Jedziemy, trzecia w nocy, dookoła pola, ciemno, czarno, dookoła pustka. Nagle światła auta rozświetlają dwie wielkie żółte postacie (w odblaskowych kurtkach). Mieli gdzieś tam na poboczu auto, ale całe pogaszone. Tak sobie stali po ciemku na tym zadupiu. Chcieli dowód rejestracyjny i dokumenty. Moje też. Czyli chyba faktycznie jakieś służby celne. Pan był miły, pytał, czy jedziemy znad morza, gdzie jedziemy, coś tam popisał w swoim kajecie, szybko oddał dokumenty i podziękował grzecznie. Nie wnikaliśmy w szczegóły, ciesząc się w duchu, że to nie byli jacyś przebrani bandyci.
Rano stajemy w zatoczce przy granicy i idziemy spać, chociaż pogoda nie sprzyja leżakowaniu - słońce świeci intensywnie i jest tak gorąco, że musimy chłodzić się klimą. Mamy tylko nadzieję, że przejazd przez granicę przebiegnie bez większych problemów.

1 komentarz: