piątek, 29 sierpnia 2014

RUMUNIA 2014 - dzień 5

czwartek, 14 sierpnia 2014

Brr, ale w nocy było zimno. Ale są też tego pozytywne strony - nie było problemu z porannym wstawaniem. Pomimo, że jest jeszcze wcześnie rano większość namiotów już tętni życiem a ich mieszkańcy biegają w poszukiwaniu wody. Zwijamy więc namiot i wyruszamy w drogę powrotną. Kos ma nudności i kręci mu się w głowie - jednak dobrze, że nie poszliśmy na Moldoveanu. Na szczęście w miarę schodzenia zaczyna czuć się coraz lepiej. Czas mamy dobry, więc postanawiamy zjechać na dół szosy i zwiedzić "prawidziwy" zamek Drakuli.








Do zamku prowadzi 1480 schodów, uff :) Po drodze są ławeczki, przy których co jakiś czas jest napisane, ile schodów mamy za sobą, a ile jeszcze przed nami (po ok. 500 i 900 schodach). Kupujemy bilety wstępu studenckie po 2 leje. Ruiny są niewielkie, ale bardzo malownicze. Szczególnie ładnie prezentuje się widok na dolną część Trasy Transfogaraskiej. U wejścia do zamku znajduje sie szubienica i dyby oraz nabite na pal ciała wrogów Włada Palownika.



 


















Naszym celem są dziś miejscowości po drugiej stronie Trasy, jedziemy więc ponownie w górę. Jest tak pięknie, że wcale nie żałujemy nadłożonej drogi - wręcz przeciwnie, cieszymy się, że zobaczymy ją w pełnym słońcu. Postanawiamy zrobić sobie biwak gdzieś w okolicach grani.





Przy dużym wodospadzie zatrzymujemy się na chwilę przy budkach z lokalnymi specjałami - głównie serami (gdzie dominujeCascaval - podobny do naszej Goudy i ostry owczy Burduf o intensywnym zapachu niedopranych skarpet) i mięsami (różne rodzaje pikantnych kiełbasek i słoniny). Na razie nic nie kupujemy, za to zajadamy się do syta tym, czym częstowali nas sprzedawcy. Zakupy serowo-kiełbaskowe zrobilismy za 14 lei przy Balea Lac (uwaga - w środku dnia nie ma tam żadnych szans na zaparkowanie).
Zjeżdżamy z grani drugą stroną Trasy (jeździ tam też kolejka linowa), która jest równie malownicza co ta, z której przyjechaliśmy.







Pierwszym ze zwiedzanych przez nas miast jest Sybin. Czytamy, że jest to "rumuński Kraków". W istocie miasto jest bardzo urokliwe i klimatyczne. Na początku spacerujemy alejką wzdłuż baszt (w rzeczywistości jest o jedną mniej niż podają przewodniki, ponieważ z jednej zrobiona została filharmonia, przez co - niestety - baszta w żaden sposób nie przypomina już baszty). Wąskie uliczki i klimatyczne kafejki rzeczywiście sprawiają, że zaczynamy czuć się jak w Krakowie. Wchodzimy na Wieżę Ratuszową (wstęp ulgowy: 2 leje), skąd pięknie widać panoramę miasta. Spacerujemy po rynku, oglądamy słynny kościół Jezuitów (niestety tylko z zewnątrz, bo jest w remoncie) i Most Kłamców. Można zwiedzić też (za opłatą 1 leja) muzeum, na którego ogródku są fajne dinozaury (my się nie zdecydowaliśmy na korzyść dłuższego zwiedzania rynku).










Sprzedaż dzieł sztuki prosto z TIR-a :)





















Nasz lokalny akcent w Alei Gwiazd:


Wprawdzie nasze wcześniejsze plany tego nie przewidywały, ale będąc pod mocnym wrażeniem Trasy Transfogaraskiej coraz bardziej chodzi nam po głowie Transalpina, czyli droga DN67C. Decydujemy się przejechać nią i zobaczyć Góry Parang. Wyruszamy wieczorem, kiedy jest już ciemno i postanawiamy dojechać w okolice grani. Na początku jedziemy przez urocze rumuńskie wioski. Typowa dla nich zabudowa wygląda tak, że domy postawione są tuż przy drodze i "pozlepiane" ze sobą - ściany poszczególnych domków są połączone ze ścianami domów sąsiadujących. "Drzwiami" wejściowymi są duże bramy (nad którymi zwykle są normalne piętra mieszkalne), a ogródki i wszystko inne kryje się gdzieś z tyłu, za tymi "warownymi" domami. Jesteśmy zaskoczeni, że ulice po zmroku są kompletnie ciemne - nie świeci się zupełnie nic, ani latarnie, ani okna domów, totalnie nic. Czasami jedynie zdarzały się podświetlone kościółki. 
Po wyjechaniu z wiosek trasa zaczyna wić się stromymi, wąskimi serpentynami. Jakość nawierzchni jest jeszcze dobra, podobnie jak przez pierwsze kilka kilometrów właściwej Transalpiny (jechaliśmy skrótem, więc dostaliśmy się na nią w okolicach miejscowości Sugag), ale im bardziej na południe tym droga stawała się gorsza. Na niektórych odcinkach w ogóle brakowało asfaltu, a na większości były ogromne dziury. Podejrzewamy, że może to być skutkiem niedawnych powodzi. Na trasie brak jakichkolwiek oznakowań, chwilami zastanawialiśmy się, czy w ogóle dobrze jedziemy zwłaszcza, że GPS nie widział tej drogi (ani żadnej innej w pobliżu), jednak mijane jeziora mniej-więcej pokrywały się z tym, co mówiła mapa. Gdzieś w oddali zaczęło się błyskać, poza tym zrobiło się już późno (chyba było około północy). Postanowiliśmy więc jechać do najbliższych oznak cywilizacji i tam przenocować. Po kilku kilometrach zauważyliśmy zaparkowane na poboczu samochody i kilka namiotów rozłożonych za barierką. Licznik kilometrów wskazywał, że do największych wysokości mamy jeszcze około 10 km, postanawiamy więc spać tutaj pomimo egpiskich (dlaczego egipskich? czy w Egipcie jest ciemniej niż w innych częściach świata?) ciemności. Szkoda, że droga powotna będzie znów prowadzić przez te dziury. Mamy nadzieję, że jutrzejszy widok z grani nam to wynagrodzi :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz