piątek, 29 sierpnia 2014

RUMUNIA 2014 - dzień 4

środa, 13 sierpnia 2014

Wstajemy rano, parzymy szybką kawę i jedziemy dalej. Chcemy zaparkować na parkingu przy Balea Lac i dalej iść pieszo. Po drodze podziwiamy piękną Trasę Transfogaraską. Jest to jedno z miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić będąc w Rumunii. Nie jadąc Trasą to tak jakby być w Paryżu i nie zobaczyć Wieży Eiffela.



















Parking przy szlaku, podobnie jak w Polsce, jest drogi. Za dwa dni proponują nam 50 lei. Udaje mi się utargować do 40. Pan parkingowy mówi, że na Moldoveanu potrzebujemy conajmniej trzy dni. Na razie postanawiamy zapłacić za dwa - potem zobaczymy.
Dookoła jeziora Balea Lac znajduje się kilka sympatycznych schronisk (a raczej "hoteli górskich").
Podziwiamy niezwykle piękną okolicę, potem idziemy zgodnie ze szlakiem (niebieski pasek) w górę na przełęcz.










Po wejściu na przełęcz okazuje się, że Kos czuje się źle. Bardzo źle, nie ma siły się ruszyć. Siedzimy więc chwilę na przełęczy, potem schodzimy na jej drugą stronę (tam też są bardzo ładne jeziorka), gdzie podczas odpoczynku Kosa pod średnio urodziwym pomnikiem poświęconym alpinistom dokonuję mały rekonesans. Czuję jak mój szczyt się oddala - na pewno już dziś do niego nie dotrzemy. Pierwotny plan zakładał wejście dziś i schodzenie jutro, a trochę żal mi poświęcać na niego kolejne dni (pomimo przecudnej urody Fogaraszy) mając w perspektywie jeszcze cały kraj do zwiedzania. Czas na decyzje.






Po odpoczynku Kosa postanawiamy iść kawałek dalej. Dochodzimy do grani - już widać pierwsze schrony. Ze względu na złe samopoczucie Kosa postanawiamy jednak nie ryzykować i zawrócić. No trudno, tutaj też jest pięknie.










Wracamy się i wybieramy miejsce na namiot nad jeziorkiem. Po chwili siedzenia postanawiam pochodzić po okolicznych górkach (też są wysokie na około 2,5 tys. metrów). Za cel obieram sobie górę Buteanu, oraz - jeśli zdążę - przeciwległy szczyt. Kos zostaje "w bazie".
Na początku trochę mi łyso samej iść (zwłaszcza, że o tej porze - już dobrze po 14-tej - nikt inny nie wyrusza na szczyt), ale szybko hipnotyzują mnie coraz piękniejsze widoki. Podczas wyprawy zastanawiam się nad Kosem i jego objawami wyglądającymi na początki choroby wysokościowej - jak to możliwe, że pojawiły się na wysokości niewiele ponad 2 tys. metrów. Czytałam gdzieś, że to się zdarza, ale dla Kosa przecież taka wysokość to nic nadzwyczajnego. Dobrze, że został w miejscu, gdzie cały czas kręcą się ludzie. A niezaliczenie Moldoveanu to nie koniec świata :)











Na szlaku spotkałam trójkę rumuńskich turystów. Jeden z nich zaproponował, że zrobi mi zdjęcie. Miło z jego strony. Rumuni są naprawdę uprzejmi.



















Szlak pokonałam zadziwiająco szybko (w czasie podanym na drogowskazie, ale wliczając w to przerwy na robienie zdjęć i siedzenie na szczycie) postanawiam więc wejść jeszcze na przeciwległy wierzchołek, na którym napisano, że powinien zająć pół godziny. Na szczycie ze zdziwieniem patrzę na zegarek, który pokazuje, że upłynęło dopiero 15 minut. Będąc tam sama zdobyłam nową umiejętność - robienia "selfies" lustrzanką ;)
















Po powrocie próbuję wyciągnąć Kosa (który w międzyczasie zdążył poparzyć sobie nogi słońcem) na spacer, ale zaprzestaję kiedy na moje pytanie, ile jest sześć razy osiem najpierw nie potrafi odpowiedzieć w ogóle, a potem trzy razy odpowiada źle (normalnie liczy w pamięci kilkucyfrowe działania).







Wieczorem z minuty na minutę nagle zaległa gęsta mgła - tak gęsta, że nie widać było nawet namiotu obok (zamieszkałego przez Słowackiego ratownika górskiego wraz z przyjaciółmi i rodziną - szczególnie serdeczne pozdrowienia dla pana biegającego na golasa). Pijemy więc piwo i idziemy spać jeszcze przed zmrokiem, podczas gdy nasza "wioska namiotowa" staje się coraz bardziej zaludniona zaskoczonymi nagłą zmianą pogody turystami.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz