poniedziałek, 21 lipca 2014

KOS 2014 - dzień 5

13.07.2014r.

7:00 - budzimy się, od razu biegnę wykąpać się w ciepłych wodach. Pierwszy autobus jest dopiero po 10, więc mamy trzy godziny względnie nie zatłoczonej plaży. Zjadamy śniadanko, na które wyraźną ochotę mają liczne dzikie kozy. Jedna z nich chciała się bliżej zaznajomić z Kosem i zawartością jego plecaka.











12:00 - robi się tłoczno, więc się zwijamy. Idziemy na autobus do Kosa (od 10.30 kursują co godzinę aż do 17 - bilety 2 x 2 euro). W międzyczasie pstrykamy kilka fotek.










13:00 - w Kos najpierw idziemy dowiedzieć się czegoś więcej o wycieczkach na trzy wyspy (bardzo tu popularne) a potem zwiedzamy miasto. W porcie dowiedzieliśmy się, że generalnie cena wycieczki żaglówką wraz z posiłkiem (zwykle barbecue) wynosi 25 euro. Jest niedziela, więc w porcie nie ma wiele statków. Znajdujemy przewoźnika, który oferuje nam wycieczkę za 2x19 euro, z tym, że dopiero we wtorek. Opłaca się, zwłaszcza, że lokalne biura podróży oferują ceny jeszcze wyższe niż bezpośrednio na statkach. Modyfikujemy więc trochę nasz plan wycieczki i postanawiamy jutro plażować a pojutrze jechać na ten rejs. Rezerwujemy więc (płacimy zaliczkę 10 euro, resztę damy już na statku) i idziemy do tawerny na pitę (2 x 2,5 euro). Całkiem smaczna i sycąca. Postanawiamy jeść codziennie po jednej. Po "obiedzie" idziemy pod platan Hipokratesa, potem zwiedzam zamek korzystając z darmowej wejsciówki na podstawie legitymacji z uczelni. Generalnie miasto Kos nie wzbudziło w nas jakiegoś wybitnego zachwytu - trochę wkurzają wszechobecni rowerzyści i to, że trasy rowerowe zrobiono często kosztem chodnika dla pieszych. Plaże w centrum są ciasne i niezbyt urodziwe, ale są za to piękne dorodne palmy i zadbane parki.
















18:00 - jedziemy do Tigaki (bilet 2 x 2 euro). Trochę gubimy się w Kos w drodze na dworzec, bo chcemy po drodze jeszcze zrobić zakupy w Carrefourze. Zapytany o drogę dziadek okazał się Rosjaninem nie mówiącym w żadnym innym języku. Nagle przypomniałam sobie trochę słówek, których się uczyłam w szkole językowej i moją łamaną ruszczyzną udało mi się jakoś dogadać:
JA: "Kerfur, magazin, bolszoooj"
DZIADEK: "(coś po rusku) nierobotaj"
JA: "aaa, nierobotaj... no to... tego... awtubus ... eee... stejszyn... ajraport"
DZIADEK: "astanowka?"
JA: "da, da, astanowka (hurra, wiem, co to astanowka)"
DZIADEK: (coś po rusku o tym, że polak z ruskim zawsze się dogada i że mamy iść za nim bo też idzie w tym kierunku i nas zaprowadzi).
I tak doszliśmy na przystanek. Mieliśmy trochę czasu, więc wstąpiliśmy do lokalnego sklepiku po pocztówki, piwa, wino i papierosy. Płacimy ok. 11 euro.
Nie do końca wiemy, z którego konkretnie przystanku odjeżdża autobus (jest ich tam kilka i na każdym wisi identyczny rozkład), anglik siedzący na przystanku też chce do Tigaki i też nie wie czy czeka w dobrym miejscu. Chwilę przed planowanym odjazdem autobusu przeczytaliśmy, że z powodu remontu drogi mamy iść na jeszcze inny przystanek (zapytani przechodnie nie wiedzieli, na szczęście akurat na ten autobus szła jakaś miejscowa kobieta i zabrała nas ze sobą na właściwe miejsce odjazdu). W autobusie trochę gadamy z anglikiem, w głębi duszy pękam z dumy nad swoimi postępami lingwistycznymi.
19:00 - wstępujemy do marketu w Tigaki po colę i piwa (ok. 5 euro), potem siedzimy na plaży do zmroku. Jest o wiele taniej niż w Kosie, w mieście Kos jest drogo, nie kupujcie tam (chyba że w Carrefourze).







 21:00 - fajnie nam się siedzi na plaży, ale zbieramy się w poszukiwaniu miejsca do spania. Chcemy iść plażą na obrzeża miasta. Po drodze zatrzymuje nas stado kotów. Miało to miejsce przed uliczką z tawernami, więc pewnie kociaki siedziały w nadziei na resztki. Siadamy na plecakach i bawimy się z kotami, których gromadzi się koło nas coraz więcej. Jeden mały koteczek gramoli mi się na kolana i domaga się miziania. Po około godzinie ruszamy dalej. Mała biała kotka postanawia nam towarzyszyć. Tak właściwie to kotka prowadzi a my posłusznie idziemy za nią. Zaufanie kotu okazało się dobrą decyzją, bo trafilismy w miejsce, gdzie ulica (a tym samym cała infrastruktura turystyczna) zaczyna oddalać się wgłąb lądu, dzięki czemu za szeroką plażą tworzy się coraz szerszy pas roślinności. Rozbijamy się w bambusach zaraz za plażą. Kot patrzy na nas zdziwiony. Siadamy przed namiotem z winem (wieczorne wino stało się już tradycją), kot chyba jest abstynentem bo fuka na nas z dezaprobatą po czym oddala się niepostrzeżenie. Jest cicho i spokojnie, śpi nam się tu świetnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz