wtorek, 17 września 2013

GRUZJA 2013 - dzień 6

5.09.2013r.

MESTIA DESZCZOWĄ PORĄ

7:00 Wstajemy totalnie przemoczeni. Rozpinam namiot i moim oczom ukazuje się bardzo niespodziewany widok: śnieg. Wieczorem go tam jeszcze nie było. To znaczy był, ale tylko w okolicy szczytów, a teraz pokrywa już połowę wysokości gór na horyzoncie. Mieliśmy wyjść w góry - jeszcze wczoraj zastanawialiśmy się, jaką trasę zrobić pierwszą: na lodowiec czy do jeziorek Korudli. W tych warunkach staje się jednak jasne, że "planu maksimum" w Swanetii raczej nie zrealizujemy. Kapie nam na głowy więc postanawiamy na kolejną noc wynająć pokój (15 lari za osobę). Zanim jednak przeprowadzimy się z całym naszym mokrym dobytkiem idziemy coś zjeść.




9:00 Znalezienie o tej porze czynnej restauracji nie jest sprawą prostą. Zgodnie z zaleceniem spotkanej po drodze babuszki kierujemy się w stronę centrum uśpionego miasta. Napotkany tam taksówkarz prowadzi nas do jakiegoś ciemnego, wyglądającego pusto lokalu. Na horyzoncie żadnej żywej duszy, choć po chwili okazuje się, że to tylko pozory. Pan kierowca puka głośno w drewniany blat, po czym naszym oczom ukazuje się ubrana w fartuch gospodyni. Mówimy, że chcielibyśmy coś zjeść. Pani pokazuje nam jajko. Patrzymy na to jajko i zastanawiamy się, w jakiej formie ono będzie. W międzyczasie pojawił się nowy klient (jak się okazało, Polak), który zapytał łamanym rosyjskim, czy w menu jest jeszcze coś poza jajkiem. Okazało się, że raczej nie bardzo, ale za to jest kawa. Jak się okazało, pani wyczarowała nam jajecznicę, którą zjadamy ze smakiem, przegryzając mega-grubymi pajdami chleba i popijając kawą. Śniadanie kosztuje nas 9,6 lari.



10:00 W drodze powrotnej postanawiamy pospacerować pomiędzy wieżami. Wchodzimy więc pod górkę wybrukowaną kamieniami uliczką do końca zabudowań, powyżej których zaczynają się pola uprawne.








Pogoda znowu się psuje, góry chowają się za chmurami i znowu zaczyna kropić. Niedobrze. Wracamy do hostelu suszyć nasze bety.





12:30 Po rozłożeniu zawartości naszych plecaków wszędzie, gdzie tylko się dało idziemy na spacer w stronę lotniska. Trochę pada, ale jesteśmy sprytni i ubieramy peleryny przeciwdeszczowe (kupione trochę przypadkowo w ostatniej chwili przed wyjazdem). Gór kompletnie nie widać, z ciężkim sercem rezygnujemy więc z wycieczki na lodowiec. Dotarliśmy jedynie do mostku za lotniskiem po czym wracaliśmy drugą stroną rzeki. Spacer był bardzo przyjemny nawet pomimo tego deszczu, nie mniej jednak mokniemy (spodnie i buty) i marzniemy. Kawałek podwozi nas złapany na stopa bus. Ogrzewamy się przy kurczaku (Kos) chaczapuri (ja). Miejscowi Gruzini zmuszają nas do picia wódki. Sytuacja była jedyna w swoim rodzaju. Weszliśmy do baru, zamówiliśmy, usiedliśmy. Przy stoliku obok siedziała grupa gruzińskich mężczyzn. Chyba byli kierowcami jeepów do Ushguli, więc w obecnych warunkach atmosferycznych faktycznie nie pozostało im nic innego jak tylko siedzieć i pić. Od razu zaczęli nas zagadywać, chwaląc się swoimi wieżami rodowymi. Nagle najstarszy z nich uznał, że należy wznieść toast za przyjaźń polsko-gruzińską. Złapał za pierwszy lepszy kieliszek ze stołu. Rzeczony kieliszek był jeszcze do połowy pełny (bądź - zależnie od punktu widzenia - był już przez kogoś do połowy wypity). Nic to, pan czym prędzej go uzupełnił zawartością jednej z butelek (na szczęście z etykietą i banderolą) i podsunął Kosowi mimo jego wyraźnych sprzeciwów. Gospodarz imprezy stał nad nim z tym kieliszkiem, a pozostali pękali ze śmiechu. Cóż było robić, musiał wypić. Kolejny opuszczony przez biesiadnika kieliszek wylądował w moich rękach, nie pozostawiając mi wyboru. Zjedliśmy naszą obiadokolację szybko i uciekliśmy w popłochu zanim dopadła nas druga kolejka.

 plama ropy lub benzyny (najpewniej 92 lub 93 oktanowej bo takie są tu najczęściej spotykane) w kałuży:




15:00 Pada i pada. Czekamy. Pijemy u gospodyni kawę i herbatę, kupujemy sobie mapę lokalnych tras turystycznych (5 lari), choć perspektywa wyjścia na jakikolwiek szlak zaczyna się od nas coraz bardziej oddalać. Siedzimy sobie razem z parą Polaków. Nagle wpadają na pomysł, że wyprowadzą na spacer psa gospodyni, który biedny siedzi uwiązany na łańcuchu. Tylko skąd tu wziąć smycz? Pierwszym pomysłem było pożyczenie od mieszkających z nami alpinistów, ale ta ich lina była o wiele za długa. Pomyślałam sobie, że możemy połączyć nasze troki. Idea się sprawdziła - nowy wynalazek został dopięty do karabinka na obroży, więc nasi współtowarzysze wyruszyli pokolorować trochę pieskie życie.



18:00 Pada jakby mniej, więc wybieramy się "na miasto". W lokalnym "markecie" kupujemy sobie ciastka (3 lari). Włamuję się na dzwonnicę cerkwi, skąd jest piękny widok na okolicę. Myślę sobie, że w dobrą pogodę można by tu spać. Generalnie nocowanie na dzwonnicach wydaje mi się teraz fantastycznym rozwiązaniem. Potem wchodzimy do cerkwi, akurat trwa msza. Trochę podglądamy jak to u nich wygląda. Akurat robi się ciemno i zaczynamy widzieć, jak pięknie miasteczko jest oświetlone. Zwłaszcza wieże prezentują się niesamowicie. Wracając uzupełniamy zapasy papierosów i gruzińskich soczków (4,8 lari). W lokalnych sklepach mieszkańcy mają pierwszeństwo w obsłudze. Już kilkakrotnie zdarzyło się nam, że obsługująca nas ekspedientka nagle zostawiała nas bez słowa i szła do Gruzina, który akurat wszedł. Potem jak gdyby nigdy nic wracała i kończyła nasze zakupy. Ze względu na to, że w większości sklepów tutaj ceny towarów nie są wywieszone można przypuszczać, że stosuje się do nich inne ceny niż w przypadku turystów. No nic, z czegoś muszą żyć.

















21:00 Pod naszą nieobecność ktoś przyniósł nam grzejnik. Jesteśmy wniebowzięci, bo jesteśmy (my, nasze ciuchy, śpiwory i buty) totalnie przemoczeni, poza tym robi się naprawdę zimno. Śnieg pokrywa już prawie całe góry. Puszczamy więc ciepło na full i kładziemy się "na pięć minut".

23:20 Wstajemy wyłącznie z poczucia obowiązku pakowania się. Postanawiamy, że jeśli jutro będzie pogoda to zostaniemy jeszcze jeden dzień pod namiotem, a jeśli nie to wracamy marszrutką do Kutaisi (koszt 25 lari) i kierujemy się do skalnego miasta Wardzi. Myśleliśmy o Batumi, ale nasi gospodarze odradzili nam to ze względu na zapowiadany sztorm. Podobno niebezpieczeństwo jest na tyle duże, że konieczna była ewakuacja części ludności. W gruncie rzeczy cieszymy się tą zmianą trasy, bo chcemy zobaczyć skalne miasto a nie mieliśmy go w początkowych planach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz