środa, 18 września 2013

GRUZJA 2013 - dzień 7

6.09.2013r.

MESTIA -> WARDZIA czyli dzień w podróży

7:00 Wstajemy i natychmiast orientujemy się, że właśnie o tej porze odjeżdża nasza marszrutka do Kutaisi. Trudno, pojedziemy następną. Góry dalej w chmurach, postanawiamy nie czekać dłużej na poprawę pogody i pojechać do Wardzi. Pakujemy się i w drogę. Akurat (9:00) pod nasz guesthouse podjechała marszrutka po Gruzinki (te, które były z nami w Ushguli), zabieramy się więc z nimi do Zugdidi (20 lari za osobę). Po drodze dosiadają się inni Polacy - jest wśród nich ten, którego spotkaliśmy przy jajecznym śniadaniu. Obok nas siada inny Polak, gadamy prawie całą drogę. Usłyszeliśmy smutną historię o grupie polskich turystów, którzy jechali niedawno do Mestii połazić po górach. Ich marszrutka miała wypadek, prawdopodobnie kierowca zasnął (choć tłumaczył się, że krowa wyszła mu na drogę). Podobno wylądowali w szpitalu o bardzo słabym standardzie, bez żadnego sprzętu typu RTG czy tomograf. Po zeszyciu (bez żadnego znieczulenia) wszystkich ran grupa wylądowała na komisariacie policji, gdzie przesłuchujący ich funkcjonariusze mówili wyłącznie po gruzińsku. Po długich "rozmowach" otrzymali do podpisania jakieś pismo napisane gruzińskim alfabetem. Po bezskutecznej prośbie o tłumacza ktoś poprosił o możliwość zrobienia zdjęcia tegoż dokumentu, żeby sobie to później samemu przetłumaczyć. Nie zgodzono się i zagrożono, że będą przesłuchiwani tak długo aż nie podpiszą. Cóż było zrobić, podpisali w końcu ten dokument z adnotacją po angielsku i rosyjsku, że absolutnie nie rozumieją z tego ani słowa i wrócili do Polski. Straszna historia. Nie wiem, ile w tym prawdy a ile szumu informacyjnego i fantazji kolejnych opowiadaczy. Mam nadzieję, że to jednak mocno przerysowany scenariusz, w głębi ducha cieszę się ze swojej decyzji o wykupieniu ubezpieczenia.



10:30 Zatrzymujemy się w tym samym zajeździe co poprzednio. Kupujemy sobie na spółkę kubdari (takie chaczapuri z tym, że zamiast sera jest mięso - jak się okazało, były tam też pieczarki i cebula). Łasi się do nas przesympatyczny kotek. Kos ma w telefonie dzwonek SMS-a z melodią miauczącego kota. Akurat w tym momencie jego telefon zaczyna miauczeć na co kot, robiąc wielkie oczy, odpowiada coś w swoim kocim języku i biega dookoła Kosa szukając drugiego kota. Za każdym razem, kiedy puszczaliśmy ten dzwonek kot dawał się wciągnąć w konwersację, uznaliśmy więc, że dzwonek musi być nagrany po gruzińsku. Cała wycieczka pęka ze śmiechu, zwłaszcza na widok ekspedientki wybiegającej z miotłą w celu przegonienia rzekomych kotów.























13:00 W Zugdidi przesiadamy się w marszrutkę jadącą do Kutaisi (7 lari za osobę)- chcemy stamtąd złapać coś do Achalciche. Jedzie z nami też jedna z poznanych w Ushguli Gruzinek. Niestety w Kutaisi okazuje się, że dziś nie odjeżdża już nic do Achalciche. Gruzinka poleca nam jednak jechać okrężną drogą przez miejscowość Chaszuri. Nie za bardzo chcemy nocować w Kutaisi, jedziemy więc tam marszrutką (10 lari za osobę). Kierowca wlecze się niemiłosiernie. Po drodze mijamy bardzo malowniczą miejscowość Surami - jest tam jakaś twierdza. Przewodniki niewiele mówią o tym miejscu, a może tam być całkiem ciekawie.

























18:00 W Chaszuri atakuje nas stado taksówkarzy. Wszyscy zgodnie twierdzą, że żadna marszrutka do Achalciche o tej porze już nie jeździ. Trochę im nie wierzymy, ale faktycznie nie stoją tu już żadne busy ani żadni ludzie. Taksówkarz proponuje, że zawiezie nas bezpośrednio do Wardzi za 80 lari. Perspektywa dotarcia do celu jeszcze dziś jest kusząca. Targuję się dzielnie i w końcu jedziemy za 70 lari obserwując wcześniej, jak taksów. Warto było wybrać się taksówką, bo mijaliśmy naprawdę malowniczą okolicę i dzięki tej formie transportu mogłam w dowolnym momencie prosić kierowcę o zatrzymanie się żeby porobić zdjęcia. Biorąc pod uwagę, że przejechaliśmy ponad 140 km cena taksówki nie wydawała się wygórowana.












21:00 Taksówka dowiozła nas na parking pod skalne miasto. Wcześniej kupujemy sobie w sklepie papierosy, piwo i jakieś bułki z cebulą (4,8 lari). Jest już ciemno. Parking jest oświetlony latarniami, widać też gdzieś u góry świecącą się część skalnego miasta zamieszkałą przez mnichów. Z tej perspektywy skalne miasto wydaje się daleko, nie ryzykujemy więc wejście w skały w tych ciemnościach (mamy wprawdzie duże czołówki, ale trochę obawiamy się węży). Postanawiamy rozbić się gdzieś na terenie parkingu. Nagle coś przebiega mi pod nogami, strasząc mnie niemiłosiernie. Okazuje się, że to mały kociak. Zwierzak (nazwany przez nas Pałatkiem) nie odstępuje nas na krok. Widzimy światło latarki, idziemy więc do pana stróża zapytać o możliwość rozłożenia namiotu. Wyobrażacie sobie podobną sytuację w Polsce? :) Pan oczywiście pozwala nam się rozbić, wskazuje nam nawet super miejsce w środku takiej półotwartej drewnianej budki do sprzedaży pamiątek. Jesteśmy zachwyceni - mamy własny "domek campingowy", w pobliżu bieżącą wodę do picia, toalety, oświetlenie i to wszystko zupełnie za darmo. W budce jest ławka, siedzimy więc sobie, wcinamy cebulowe bułki, pijemy piwo z dwulitrowej plastikowej butelki i bawimy się z Pałatkiem, a nad nami miliony gwiazd.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz