poniedziałek, 16 września 2013

GRUZJA 2013 - dzień 5

4.09.2013r.

ZUGDIDI -> MESTIA -> USHGULI -> MESTIA

6:30 Wysiadamy na dworcu w Zugdidi, od razu atakują nas taksówkarze, zmierzamy jednak dzielnie w kierunku zaparkowanych przy stacji busów. Wsiadamy do marszrutki do Mestii, razem z nami jadą sami Rosjanie. Jesteśmy jedynymi, którzy nie znają rosyjskiego, patrzą się więc na nas dziwnie. Za marszrutkę płacimy po 20 lari. Później dowiedziałam się, że Gruzini płacą na tej trasie 15 lari. Jeszcze później dowiedziałam się, że Gruzini na każdej trasie płacą średnio o 30 do 50% mniej niż turyści. No nic, najważniejsze, że jedziemy do Swanetii i zaraz zobaczymy piękny Kaukaz w pełnej okazałości. Trochę martwimy się, że nie uda nam się zebrać kompletu osób do jeepa i będziemy musieli dużo wydać na transport do Ushguli. Pytam jedynych dwóch osób rozumiejących angielski, czy chcieliby się tam wybrać, ale oni zamierzają jechać konno. Trudno, może uda nam się coś złapać na stopa.



8:00 Zatrzymujemy się w jakimś zajeździe. Jesteśmy najedzeni chaczapuri z pociągu, ale kupujemy sobie zapas gruzińskich napojów i papierosy (razem 4 lari). Mgła powoli opada i na niebie zaczyna robić się niebiesko. Gdzieniegdzie prześwitują już zaśnieżone szczyty. Zaczynają pojawiać się pierwsze górskie wioski z charakterystycznymi wieżami rodowymi.
Droga wije się serpentynami, bezpośrednio nad nią górują wysokie skały. Podobno wcale nierzadkim przypadkiem jest spadanie stamtąd głazów - pewien Polak poznany w Mestii opowiadał, że jeden wylądował metr przed marszrutką, którą akurat jechał. Na szczęście na nas nic z nieba nie spadło.






10:00 Jesteśmy w Mestii. Siadamy na schodach jakiegoś ośrodka sportowego i zastanawiamy się nad dalszymi krokami. Opracowujemy strategię dotyczącą noclegu (czy rozbić się gdzieś w centrum, blisko szlaku do jeziorek Korudli, czy też iść w kierunku lodowca) i kolejności działań. Już prawie postanowiliśmy łapać stopa do Ushguli, gdy podeszła do nas młoda dziewczyna i po angielsku spytała, czy chcemy jechać do Ushguli, bo brakuje im dwóch osób do jeepa. Fantastycznie, od razu zabieramy się z nimi. Okazuje się, że dziewczyna jest jedną z dwóch Gruzinek, które przyjechały w góry na kilka dni. Oprócz nich naszymi współpasażerami jest jeszcze sympatyczna polska para. Tak więc jedziemy za 30 lari od osoby. Towarzyszy nam przezabawny gruziński kierowca i jeszcze jeden Gruzin.





Jedziemy około trzech godzin, co już samo w sobie zapewnia wiele niezapomnianych wrażeń, bo trasa prowadzi na sporym odcinku wzdłuż głębokiej przepaści. Prowadzenie w takich warunkach to wyzwanie - duże wertepy, błoto, duże przewyższenie, kamienie, które trzeba co chwilę omijać. Chętnie sprawdziłabym swoje możliwości na takim terenie.W jednym miejscu na drogę wylewa się wodospad, który trzeba przejechać. Akurat w tym miejscu stał zepsuty jeep którego trzeba było ominąć, manewrując nad tą przepaścią. Generalnie jazda budziła emocje, w związku z czym nasze wino i rakija od Gruzinek rozeszły się błyskawicznie. Finałem tej ekscytującej jazdy był zapierający dech w piersiach widok malowniczych wież na tle zielonych pagórków i białego od śniegu Kaukazu.








14:00 Zatrzymujemy się pod cerkwią znajdującą się (a jakże) na szczycie wzgórza. Wstępujemy do niej na chwilę, potem rozdzielamy się: Polacy idą w góry w stronę lodowca, a Gruzini w stronę wioski. Nie uszliśmy jednak daleko, bo zaczęło chmurzyć się i kropić. Zostaliśmy uprzednio nastraszeni nadchodzącym monsunem, zresztą mamy tylko wolne trzy godziny, decydujemy się więc powoli wracać. Po drodze spacerujemy uliczkami Ushguli, oglądamy charakterystyczną zabudowę. Dookoła biegają białe dziki w czarne kropki. Nie jesteśmy do końca pewni, czy to prawdziwe dziki czy też jakiś lokalny gatunek świni. Idziemy na szczyt górki z wieżą i urządzamy sobie pod nią piknik. Widoki naprawdę powalające. Spacerujemy jeszcze chwilę w głębokim błocie wśród wieżowych osad i białych dziko-świń, niestety trzeba już wracać. Szkoda, bo Ushguli nas zachwyciło - jeśli macie taką możliwość, warto tam zostać na kilka dni.











































































19:00 Jedziemy do hostelu, gdzie śpią wszyscy nasi współtowarzysze (Manoni guesthouse) i za 5 lari od osoby rozkładamy tam namiot na ogródku. Mamy przepiękny widok na góry i całą okolicę. Szkoda tylko, że zaczyna padać a my nie mamy już płachty do przykrycia namiotu.



20:00 Jemy śniadanioobiadokolację w lokalnej knajpce - chaczapuri (5 lari, niesamowicie pyszne), chinkali (6 sztuk po 0,5 lari) i jakieś mięso dla Kosa (też 5 lari, podane pływające w bardzo ostrym sosie). Do tego dostajemy koszyczek megagrubych kromek chleba. Popijamy to wszystko piwem (kufel 2,5 lari). Będzie brakować mi chaczapuri po powrocie.




21.00 Idziemy do hostelu ogrzać się i naładować baterie  - tam na parterze jest jadalnia (oferują śniadania i kolacje w cenie 15 lari dziennie), w której można siedzieć. Poznajemy mnóstwo nowych ciekawych osób - głównie z Polski, ale też m.in. z Kanady, Ukrainy, Hiszpanii czy Belgii. Odkrywam, że umiem rozmawiać po angielsku - myślałam, że mój angielski jest na tyle słaby, że ogranicza się do podstawowych zwrotów, a okazało się, że potrafię prowadzić całkiem długie konwersacje. Kos patrzy na to osłupiały. Polscy podróżnicy zapraszają nas na wino, potem impreza przenosi się na antresolę na pierwszym piętrze. Spotkaliśmy naprawdę dużo ciekawych osobowości, otrzymaliśmy nowe inspiracje do podróży w ciekawe miejsca, dowiedzieliśmy się również coś więcej o trasach trekkingowych w obrębie Mestii.


0:00 Idziemy do namiotu spać. Ciągle pada. Niedobrze. Za to dobrze, że przynajmniej nie wieje taki mocny wiatr jak w Kazbegi. Jesteśmy jednak mocno zmęczeni i zasypiamy mimo kropel spadających na głowę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz