niedziela, 15 września 2013

GRUZJA 2013 - dzień 3

2.09.2013r.

TBILISI -> GORI -> UPLISCYCHE -> TBILISI -> MCCHETA -> TBILISI


7:45 Wstajemy, szykujemy się. Ciężko dobudzić Kosa po wczorajszej imprezie. Kręci nam się w głowie, ale żyjemy. Najważniejsze to zrobić zapasy wody. Duuuże zapasy... :)

9:00 Zostawiamy plecaki w hostelu i idziemy w kierunku dworca kupić bilety na nocny pociąg do Zugdidi. Najpierw kupujemy 6 biletów na metro (3 lari). Chcemy wymienić waluty, ale niesympatyczna dziewczyna odmawia nam zamiany dwóch dwudziestodolarówek (nie podoba jej się, że jedna jest pomięta, a druga porysowana długopisem). No trudno, wymieniamy inne 40 dolarów po kursie 1,65 i dodatkowo 20 euro po kursie chyba 2,15. Po drodze zatrzymujemy się w sklepie celem zakupu papierosów (1,5 lari) i napojów (woda mineralna 1,5 l i fanta 0,5 l - razem 3 lari). W piekarni zaopatrujemy się w bułki z ciasta francuskiego z serem (2 sztuki po 1,5 lari).

10:00 Na dworcu kolejowym na szczęście jedna z kas mówi po angielsku. Po krótkiej naradzie decydujemy się przełożyć wyjazd z Tbilisi z dziś na jutro wieczór, zyskując dzięki temu jeden dzień na zwiedzanie miasta. Za miejsca siedzące płacimy po 14 lari od osoby. Kuszetek podobno już nie ma (jak się okazało kilka dni później, kuszetki były w cenie 15 lari, z tym, że nie dla turystów - jeśli zależy nam na miejscu leżącym, warto poprosić o pomoc w zakupie biletów jakiegoś Gruzina). Do kupna biletu potrzebny jest paszport - to z niego kasjerka wpisuje dane do miejscówki. Ok, to jedziemy na Didube.

11:00 Łapiemy marszrutkę w kierunku Gori (2 bilety po 5 lari). W pewnym momencie kierowca zatrzymuje się na środku autostrady, gasi silnik i każe nam wysiadać (mi i Kosowi, pozostali siedzą). Pasy ruchu (po dwa w każdą stronę) rozdzielone były takimi betonowymi blokami, wysokimi może na metr. Kierowca przeskoczył szybko przez jeden z tych bloków i polecił nam zrobić to samo. Tak więc pokonaliśmy tą przeszkodę i przebiegliśmy na drugą stronę drogi, gdzie za barierką w krzakach stały zgrabnie ukryte taksówki. Nasz kierowca wsadził nas do jednej z taksówek, płacąc za dowiezienie nas do centrum Gori. Zastanawiałam się przez chwilę, w jaki sposób te taksówki znalazły się za tymi barierkami. Bardzo szybko znalazłam odpowiedź: jak tylko wsiedliśmy do samochodu, kierowcy pozostałych taryf otworzyli jedną z barierek (tak, jak otwiera się np. drzwi od garażu), umożliwiając nam wyjazd na drogę. Patrzyliśmy na to oboje z otwartymi ustami...
Ale do rzeczy. Kierowca proponuje nam swoje dalsze usługi. Nic nie rozumiemy z tego co mówi, więc jedziemy do jego domu i tam dogaduję się po angielsku z jego córką służącą za tłumacza. Oferta jest następująca: 40 lari za wożenie nas na trasie Gori - skalne miasto Upliscyche - cerkiew Ateni Sioni - Gori. Po namyśle rezygnujemy ze zwiedzania cerkwi i jedziemy za 30 lari do skalnego miasta.





















Skalne miasto okazało się naprawdę urzekające. Można było bezkarnie wspinać się na skałki. Bardzo piękne było też otoczenie Upliscyche - piaskowe górki, rzeka, wykopaliska no i wszechobecne jaszczurki. Bilet wstępu to 3 lari, naprawdę warto tam się wybrać (choć Kos stwierdził, że to miasto powinno być określane bardziej mianem "naskalnego" niż "skalnego"). W sklepiku na terenie miasta kupujemy lokalne napoje (2 lari).
W drodze powrotnej robiłam zdjęcia, co bardzo cieszyło pana kierowcę. Stwierdził, że zawiezie mnie w miejsce gdzie będę mogła porobić sobie ładne zdjęcia. Kierujemy się w stronę dość sporej góry, na której szczycie widać małą cerkiewkę. Ku mojemu zaskoczeniu (bo przecież za darmo robi dodatkowe kilometry) taksówkarz wjechał po serpentynach na szczyt tej góry (a był to dość spory odcinek). Kos śpi na tylnym siedzeniu, więc idę z panem kierowcą do cerkwi. Zapala świeczki, daje mi jedną. Miło.




 Wchodząc na teren cerkwi zauważyłam dwóch mężczyzn prowadzących barana. Schodząc do taksówki moim oczom ukazał się przerażający widok: zwierzę leżało na ziemi, a jeden z mężczyzn podrzynał mu gardło. Widząc moją minę kierowca wytłumaczył, że w tym właśnie miejscu odbywa się ubój baranów, które służą potem jako składnik pierogów chinkali oraz kubdari (odmiana chaczapuri, z tym, że zamiast sera jest mięso). Wyglądało to jak jakiś rytualny obrząd: najpierw obcięto temu biedactwu głowę, na następnie powieszono za nogi na takim specjalnym haku i zaczęto obdzierać ze skóry. W międzyczasie Gruzini poczęstowali mnie (i, ku mojemu przerażeniu, kierowcę też - na szczęście odmówił) szklanką białego wina i śmiali się, że nie wypiłam go, tak jak oni, jednym haustem. Cały ten rytuał w połączeniu z faktem, że było gorąco i chciało mi się pić sprawiło, że to wino wydawało mi się najsmaczniejsze ever.


























16:30 Kierowca wysadza nas pod ruinami twierdzy w Gori. Zwiedzamy choć, szczerze mówiąc, nie bardzo jest co, bo imponującym murem otoczona jest jedynie łąka, Gruzińska flaga i stojąca na tej łące budka z ochroniarzami (do tej pory się zastanawiam, czego oni tam pilnują).


















































17:30 Kupujemy małą butelkę wody (0,5 lari) i wracamy marszrutką do Tbilisi (bilety po 3 lari).

19:00 Chcemy jechać do Mcchety, ale jest trochę późno na marszrutkę. Udało mi się na Didube utargować przejazd dla nas tam i z powrotem za 20 lari. Kierowca to bardzo sympatyczny 30-letni Gruzin o imieniu Soso. Niestety nie jesteśmy go w stanie bliżej poznać bo mówi jedynie po gruzińsku i rosyjsku. Zwiedzamy wspólnie katedrę Sweti Cchoweli i spacerujemy po uliczkach Mcchety. W drodze powrotnej Soso zabiera nas do eleganckiej knajpki na chaczapuri i nie pozwala nam zapłacić ani grosza. Nadkłada też parę kilometrów, żeby podwieźć nas prosto do hostelu. Zapraszał nas na lokalną dyskotekę, ale byliśmy już bardzo zmęczeni więc nie skorzystaliśmy choć mogłoby to być całkiem ciekawe doświadczenie. Dajemy mu 30 lari i szybko uciekamy żeby nie zdążył nam oddać tych dodatkowych 10.









































22:00 Wracamy do hostelu. Poznajemy dwie polskie turystki, które czekają właśnie na transport na lotnisko. Dziewczyny wynajęły kierowcę z jeepem na 12 dni za 700 euro, ale nie były zbyt zadowolone ze współpracy z nim. Żałowały trochę, że nie wynajęły samego jeepa. Przed pójściem spać idziemy jeszcze do sklepu po papierosy i coca-colę (razem 6 lari). Pięciolitrowy baniak z winem dalej należy do nas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz