niedziela, 15 września 2013

GRUZJA 2013 - dzień 4

3.09.2013r.

TBILISI -> ZUGDIDI

9:30 Wstajemy, zbieramy się zwiedzać Tbilisi.

11:30 Zamieniamy 200 dolarów po kursie 1,65. Kupujemy przy okazji 10 biletów na metro (5 lari).

12:30 Jesteśmy na starym mieście (stacja metra Avlabari). Kierujemy się w stronę Katedry Świętej Trójcy. Kupujemy trochę pamiątek: podkoszulek - 12 lari, kubek szklany (przez który potem o mało mnie nie rozstrzelano na lotnisku) - 4 lari, bransoletki na ręce - 2 x 2 lari. Generalnie przerażają nas ceny pamiątek. Postanawiam zająć się produkcją pamiątek w Gruzji made in China. Jedynymi tanimi pamiątkami są obrazki z wizerunkami świętych - są całkiem ładne, więc kupujemy kilka i przy okazji parę świec do cerkwi (łącznie 9,5 lari). Idziemy zwiedzać cerkiew, a właściwie to dwie cerkwie, bo naszym oczom najpierw ukazuje się mniejszy, różowy przybytek, a dopiero za nim znajduje się cerkiew "właściwa".
Lubię oglądać prawosławne ikony - wszechobecne złote motywy sprawiają niesamowite wrażenie, zwłaszcza w świetle palących się świec. To coś zupełnie innego niż nasze ciemne i przygnębiające wizerunki świętych w kościołach. Zresztą zobaczcie sami.







13:30 Idziemy pod pałac prezydencki. Próbujemy dostać się na jego teren, ale strażnicy nas przeganiają. Przed wejściem, obok rozwieszonych na ścianie list gromadzą się obywatele - wygląda to na jakieś wybory. Nie wnikamy. Za to spacerujemy uliczkami dookoła pałacu, nie mogąc wyjść ze zdumienia nad jego bezpośrednim otoczeniem. Otóż dookoła króluje jedyna w swoim rodzaju zabudowa, która z niewiadomych przyczyn jeszcze stoi o własnych siłach. Jesteśmy tak zafascynowani, że urządzamy sobie tu krótką przerwę. Obok nas przejeżdżają auta bez zderzaków. Zbieramy się i idziemy dalej. Raz po raz zaglądamy ukradkiem na podwórka kontemplując dziką zabudowę, dookoła której biegają całkiem normalnie ubrane dzieci. Im bliżej starówki, tym więcej tabliczek "Hotel" wśród tej przeuroczej samowoli budowlanej. Piszę to zupełnie bez ironii - to wszystko tworzy naprawdę niesamowity klimat, któremu warto poświęcić chwilę.














14:00 Kolejny przystanek w sklepie z pamiątkami. Jestem przerażona cenami - bardzo chcę kupić coś ładnego dla rodziny, no ale bez przesady! W końcu decydujemy się na pocztówki (15 sztuk po 1,5 lari - co za draństwo) i kilka drobnych upominków (łącznie 42 lari - zgroza). Rozmawiam z młodą sprzedawczynią po angielsku - okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie, bo dziewczyna mówi mi, że rozumie wszystko, o czym rozmawiamy z Kosem po polsku. Rosyjski jest jednak bardziej podobny niż nam się wydawało. W sklepie spotykamy grupę Polaków, kawałek idziemy razem ale pod twierdzą się rozdzielamy. Zastanawiamy się nad wjazdem na twierdzę Narikalę kolejką, ale w końcu decydujemy się na ambitny wariant pieszy.





























15:00 Spacerujemy wzdłuż murów twierdzy. Zwiedzamy znajdującą się tam cerkiew i idziemy pod pomnik matki Gruzji.
































16:30 Zjeżdżamy z twierdzy kolejką (bilet 1 lari lub dwa przejazdy z karty na metro), szkoda, że to trwa tak krótko.







17:00 Obiad w tbiliskiej restauracji - "standardowy" zestaw: chinkali i chaczapuri :)



















































18:30 Robimy zakupy do pociągu (napoje i papierosy - łącznie 10 lari) i wracamy metrem do hostelu. Dopakowujemy plecaki, żegnamy się z naszymi gospodarzami i wyruszamy na dworzec.























21.10 Ruszamy nocnym pociągiem do Zugdidi. Podróżowanie nocą ma jedną zasadniczą zaletę: nie ponosimy kosztów noclegu. Pomimo braku kuszetek w pociągu całkiem dobrze się wyspałam. Standardu mogłyby pozazdrościć nasze rodzime PKP. Mieliśmy fajne miejsca na końcu wagonu (z miejscówki na bilecie wynikało, że mam siedzieć w rzędzie przed Kosem, ale na szczęście udało mi się bez problemu zamienić z jakąś miłą panią), dzięki czemu swobodnie mogliśmy wrzucić plecaki za fotele i wygodnie się rozłożyć. Na początku miałam całkiem sporą schizę, że jak tylko zaśniemy to ktoś ukradnie nam plecak (zmusiłam nawet Kosa, żeby go sobie przytroczył do paska od spodni), ale w całym pociągu aż roiło się od wszelakich strażników, ochroniarzy, policjantów, konduktorów itd. Niedaleko nas leżały torby, w których ktoś przewoził jakieś sery i przez całą drogę cudownie pachniało nam oscypkami. W pociągu nie było takich stricte obwoźnych handlarzy jak u nas np. w drodze nad morze, budzących z drzemki co godzinę uroczym "może kawki? herbatki? piwka?", ale na niektórych stacjach można było kupić chaczapuri u sprzedawców czatujących na peronach przy drzwiach do wagonu. Palenie było możliwe tylko w miejscach wyznaczonych i wszyscy tego rzetelnie przestrzegali. Podróż, mimo że całonocna, minęła nam całkiem przyjemnie. Marszrutka wprawdzie pokonałaby tą odległość szybciej, ale stracilibyśmy na to pół dnia (szkoda, że nie jeżdżą nocne marszrutki :) ), a tak to przynajmniej dobrze się wyspaliśmy. Gruzińską kolej śmiało polecam.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz