wtorek, 24 września 2013

GRUZJA 2013 - dzień 10 i pół

10.09.2013r.

KUTAISI -> KRĄŻENIE NA NIEBIE -> KRAKÓW -> KATOWICE czyli powrót z przeszkodami

4:30 Ustawiamy się w kolejce do odprawy. Idzie naprawdę sprawnie. I tym razem pikają mi bramki, jestem więc obmacywana przez gruzińską panią - nie są to jednak tak dokładne macanki jak w Katowicach. W międzyczasie kontrolę przechodzi mój plecak. Odwracam się i widzę na sobie surowy wzrok pana celnika, który pyta czy ja gawarit paruski. Niestety nie gawarit, pyta więc łamanym angielskim, czy mam w plecaku szkło i zaczyna po kolei wyciągać wszystkie moje rzeczy. Próbuję przypomnieć sobie, co może być przyczyną tego alarmu - moje podejrzenie pada na obrazki ze świętymi, które mają ramki ze szklanymi szybkami. Na szczęście to nie to. Po kilku minutach poszukiwań celnik znajduje głęboko schowaną przyczynę całego zamieszania. Gruziński kubek. No tak, zupełnie zapomniałam, że jest ze szkła. Grubego, matowego szkła w moim odczuciu niezdolnego zadać śmiertelnego ciosu. Zapinam uśmiech numer pięć i grzecznie proszę żeby pan celnik nie zabierał mi mojej celnej pamiątki. Ok, przeszło - kubek jedzie ze mną. Kos oddycha z ulgą, że w końcu mnie puścili. Dla mnie to było całkiem zabawne.
























5:30 Czekamy na boarding. Odnajdujemy naszych znajomych z Mestii (Kaję i Tomka), gadamy, opowiadamy im jak spędziliśmy ostatnie dni. Potem pakujemy się szybko do samolotu. Mam miejsce przy oknie, tylko trochę ze złej strony. Wracając z Kutaisi do Katowic siadajcie w rzędzie po prawej - zobaczycie wschód słońca nad górami. No to lecimy. W samolocie trochę śpimy, trochę gapimy się w okno. Lubię latać ale jednocześnie trochę się tego boję. Już kilka razy (w Ureki, na lotnisku i w samolocie) śniło mi się, że już wylądowaliśmy, z ogromnym zdziwieniem budzę się więc na środku nieba.


7:00 (czasu polskiego) Krążymy nad Katowicami ale niestety mgła jest tak duża, że nie da się wylądować. Pilot zastanawia się nad lądowaniem we Wrocławiu, ale na szczęście ostatecznie padło na lotnisko w Krakowie. Tam też była mgła, ale mniejsza. Choć i tak lądowanie (około 8:00) było trudne i trochę "twarde". No nic, najważniejsze, że już jesteśmy na dole i czekamy na dalsze wytyczne.

9:00 Z Krakowa na lotnisko (nie wiadomo dlaczego zwane lotniskiem w Katowicach) wiezie nas autokar. Prowadzi pan dziadek, który najwidoczniej postanowił zrobić nam wycieczkę krajoznawczą, bo nie skręca na autostradę, lecz obwozi nas po wszystkich możliwych wioskach wąską jednopasmówką z ograniczeniami 40 km/h. W Olkuszu korzystając z poszerzenia się drogi kierowca dodał trochę gazu, za co po kilkunastu metrach zatrzymała go drogówka.



Nic to, jedziemy dalej. Dąbrowa Górnicza jest cała rozkopana, żeby zjechać na drogę prowadzącą na lotnisko konieczne jest objechanie całego centrum i stanie w gigantycznych korkach. Jadący z nami Gruzin grozi po rosyjsku wniesieniem jakiejś skargi. My żartujemy, że do kompletu brakuje nam tylko awarii autokaru. Jak się później okazało, były to słowa prorocze, bo autokar zaczął jechać coraz wolniej i wolniej, nie mogąc się wdrapać na wzniesienie, które było przed nami. Na szczęście jakoś się udało.

13:00 Dojechaliśmy do celu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz