wtorek, 28 stycznia 2020
Dzień 5. Cerro Torre -> powrót do El Calafate
Wstajemy rano - pogoda w miarę. Ubieramy się i idziemy po Lagunę y Glaciar Torre. Camping DeAgostini, na którym dziś spałyśmy, jest bardzo blisko naszego celu - dosłownie kilka minut drogi. Na początku szczyt jest zasłonięty chmurami, ale w miarę upływu czasu robi się jakby lepiej.
Noo, już prawie :)
Myślałyśmy, że powyższy widok to najlepsze, co dziś ujrzymy, więc zaczęłyśmy już powoli się wycofywać z myślą, że może jeszcze zajrzymy przed samym zejściem. Zrobiłyśmy parę kroków, patrzymy - a tam Cerro Torre w pełnej okazałości. No to wracamy :)
Trafiłyśmy chyba w jedyny możliwy moment tego dnia, bo potem z każdą chwilą robiło się tylko gorzej. Miałyśmy ogromne szczęście!
No to pakujemy plecaki i ruszamy w drogę powrotną. Idzie się całkiem przyjemnie, chociaż całkiem miło będzie wieczorem gdzieś zasiąść nad piwkiem. W końcu spędziłyśmy trzy dni bez cywilizacji, należy się ;)
El Chalten - wszechobecne dziadostwo z blachy i płyty OSB. Nie wiem, jak oni tu żyją w zimie. A tutejsze lato jest jak nasza zima, więc zima musi być naprawdę... zimowa. A jednak to my budujemy bunkry z pustaka i styropianu...
Wymarzone piwko (małe lokalne, 150 peso) w knajpce przy dworcu. Pan barman opowiadał nam dużo o ich lokalnej muzyce i najsłynniejszym wokaliście jazzowym, Indio Solari. Gościu podobno nie prowadzi mediów społecznościowych, poza koncertami nie występuje publicznie a i tak ściąga pełne stadiony fanów.
Chciałyśmy wynająć dziś w El Calafate auto, ale byłyśmy na miejscu za późno i wszystkie wypożyczalnie były pozamykane. No trudno, zrobimy to jutro. Tymczasem idziemy na miasto poszukać jakiegos dobrego jedzenia, bo już mamy dość mieszanki studenckiej i batoników muesli.
Hamburger z guanaco (400 peso). Sorry, guanaco!
Z braku lepszych opcji rozlożyłyśmy sobie namiot pod drzewem w jednej z ciemnych uliczek. Jest trochę straszno, ale nie takie rzeczy się robiło :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz