Dzień 14. Wodospady Iguazu - strona brazylijska
Wstaję na lekkim kacu (ach, to wczorajsze wino), wypijamy jogurty w workach i przystępujemy do planowania dnia. Mi chodzi po głowie brazylijska strona Iguazu (czytałam, że warto zobaczyć obie - zresztą szkoda nie wykorzystać, że jesteśmy tak blisko), a Karolina woli lokalne atrakcje (rezerwat kolibrów - Jardin de los Picaflores - i jakiegoś rdzennego plemienia - Iryapu). Podobno brazylijskie Iguazu to w porywach dwie godziny zwiedzania, więc postanawiamy rozdzielić się na te parę godzin. Karolina zostaje w mieście, a ja łapię autobus. Ten, który nadjechał, akurat nie jedzie przez park tylko bezpośrednio do Foz de Iguacu, ale kierowca mówi, że mam wsiadać. Nie chce żadnej kasy ani nic, mam siedzieć i tyle. W międzyczasie gdzieś tam dzwoni. Okazało się, że dzwonił do kierowcy autobusu jadącego do parku żeby czekał na przystanku. I tym sposobem zostałam podwieziona autobusem na autobus. Bilet kosztuje 600 peso (w dwie strony). Byłam ciekawa, co się będzie działo na granicy. Gdzieś czytałam, że autobusy wysadzają ludzi i odjeżdżają i trzeba czekać na następny (tej samej firmy, jeśli nie chce się płacić drugiego biletu), ale tu nie było takich problemów. Na obu granicach kierowca grzecznie czekał aż wszyscy podbiją co trzeba.
Rzeka Iguazu, będąca granicą miedzy dwoma (a czasem trzema) krajami:
Bilet do parku kosztuje 72 reale, czyli w przeliczeniu tyle samo, co po stronie Argentyńskiej (niecałe 60 złotych). Jeśli chodzi o poruszanie się to nie ma żadnej filozofii - trzeba wsiąść w podstawiony autobus i albo wysiąść na którymś z przystanków pośrednich (na jednym jest rafting a na drugim jakieś mini safari) albo na docelowym, który wiedzie wprost do cataratas.
Trasa nie jest zbyt długa (może mniej niż połowa jednej ze ścieżek po stronie argentyńskiej), nie ma też ścieżki przez dżunglę (chyba, że ktoś sobie zejdzie ze szlaku ;) ), ale wodospad zapiera dech w piersiach. Lepiej go widać niż po stronie argentyńskiej. Tak więc przychylam się do większości opinii z neta, że warto zobaczyć obie strony, bo są nieporównywalne. Argentyńska jest ciekawsza, bo są te ścieżki, jest większa różnorodność krajobrazów, ale za to w Brazylii są piękne panoramy jak z pocztówek.
Nawet nie było takich strasznych tłumów, przed którymi straszyły internety. Tam na końcu tej platformy trzeba było chwilę poczekać, ale jak na tej rangi atrakcję to i tak całkiem nieźle.
Ta platforma widokowa jest na poziomie gruntu - tam zaraz za nią biegnie droga.
Ładnie, co? ;)
Ostronos :)
Powrót też był bezproblemowy - przed parkiem jest przystanek. Autobusy do Argentyny odjeżdżają z jego przedniej części. Mam chwilę zwątpienia, kiedy autobus źle jedzie, ale okazało się, że najpierw zbieraliśmy ludzi z lotniska w Foz de Iguacu, a potem podrzucamy kilku ludzi w jakieś miejsca. Ale koniec końców znaleźliśmy się na granicy. O umówionej porze spotykamy się z Karoliną pod domkiem naszego świra. Mamy jeszcze sporo czasu (samolot mamy o północy), więc idziemy "na miasto".
Kilka migawek z naszej kwatery:
A to zdjęcia z dzisiejszej wycieczki Karoliny. Park kolibrów tak hipnotyzujący, że można patrzeć godzinami:
Rezerwat indian Iryapu:
Tak rosną ananasy:
Nasz ostatni porządny stek (bife de lomo, 950 peso). Bo jutro pewnie nie będzie czasu.
Uliczny "podróżujący punk" wykonujący sztuczki na czerwonym świetle.
Koktajl z dulce de lecce! Mmm!
Puerto Iguazu - w sumie typowe miasteczko turystyczne. Takie Mielno, tylko z palmami ;)
Nasz pan umówił nam minibus, więc czekamy sobie na niego, gawędząc z panem (który w międzyczasie zmusza Karolinę do kolejnej przebieranki - tym razem "na Maradonę"). Tym razem cieszę się z mojej nieznajomości hiszpańskiego, bo nasz gospodarz zwierzył się Karolinie do swojego pociągu do kobiet w ciąży i do dzieci (!), opowiadał jej o swoim życiu bardzo osobistym i nawet recytował wiersze. Dobrze było tego nie rozumieć ;)
Za nocleg płacimy 1700 peso (za nas dwie za dwie noce) - pan próbuje wymusić, żebyśmy mu dały więcej, a bo to inflacja, a bo to bida, bo córka na studiach itepe. Nie możemy mu niestety nic więcej dać, bo same nie jesteśmy pewne, czy ten hajs co mamy, wystarczy nam na wszystko, bo musimy zapłacić za ten minibus na lotnisko (590 peso za dwie) no i jeszcze doładować kartę autobusową w Buenos, bo z resztą chyba poradzimy sobie, płacąc kartą. A z resztą kurde, nie będziemy finansować pedofila.
Lot mamy Norwegianem (co tu robi Norwegian?), ale też nikt nie robi nam problemu z bagażem (którego objętość rośnie proporcjonalnie do nabytej yerby). Lądujemy na lotnisku krajowym (Jorge Newbery) i udajemy się prosto do naszej miejscówki za Colą na szczęście jest wolna. Jutro chcemy zdążyć odwiedzic cmentarz Recoletę, a potem trzeba będzie zbierać się do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz