niedziela, 6 października 2019

TURCJA 2019 - DZIEŃ 14

Dzień 14: Plażaaa -> Myra -> Patara Beach -> Wąwóz Saklıkent -> Kumburnu Plajı, czyli Oludeniz -> plaża przy lotnisku

Kolejny piękny plażowy poranek. Nie zamieniłabym tego naszego biwakowania nawet na najlepszy hotel. Mamy przecież nasz własny hotel miliongwiazdkowy!






Wstęp do Myry jest dość drogi i naszym zdaniem trochę bezsensowny, bo wszystko i tak widać nawet bez wchodzenia. Mieliśmy tutaj możliwość pooglądać stragany z pamiątkami zrobione tak typowo pod turystów - w tym przypadku ruskich. Ceny były podanie w dolarach zamiast lirów i oprócz typowo tureckich pamiątek było też pełno takich typowo ruskich - wiecie, cerkiewne obrazki, matrioszki, itd. Okropieństwo. Uciekliśmy przerażeni. O losie, broń nas przed wszelkimi olekskjuzmi.

Śniadanko w lokalnej piekarni w Demre:

Patara Beach. Oszukaństwo. Wstęp jest płatny i to całkiem słono, a plaża i okolica nie jest w niczym lepsza od tej, na której spaliśmy. Plaża rzeczywiście jest bardzo szeroka, ale jeśli nie jesteście miłośnikami archeologii to darujcie sobie tą miejscówę.

Na sam koniec podróży trafiliśmy w końcu na angielskie tłumaczenia ;)

Wąwóz Saklikhent. Na początku prowadzi do niego taka kładka, która kończy się kawiarnią umieszczoną na dnie kanionu. Tutaj większość turystów kończy swą podróż do kanionu.


Możliwe jest przekroczenie takiego małego wodospadziku i pójście dalej wgłąb wąwozu. Ania z Wojteszem nie mają butów do chodzenia po wodzie, więc pozostają przy kawie. Gabrysz idzie ze mną kawałek, ale z obawy przed oberwaniem kamieniem w głowę zawraca. Mnie ciekawość pcha dalej.


Rzeczywiście chodzenie pod kilkudziesięciometrowymi skałami może przestraszyć. Widziałam ludzi w kaskach, ale przy odpadnięciu kamienia z takiej ściany te kaski na nic by się zdały. Im dalej wgłąb, tym ściany bardziej zamykają się nad głową, więc już nic nam na nią nie spadnie. Trzeba jednak coraz bardziej patrzeć pod nogi, bo idziemy pod prąd i łatwo dać się porwać. Zaliczyliśmy już jedną akcję poszukiwawczą, gdy koleś przede mną przewrócił się i wypadł mu telefon. Swoją drogą, przerażenie w jego oczach wiele mówi o tym, jakie mamy dziś społeczeństwo i jakie ma priorytety...

Szlak kończy się wodospadem i błotkiem, które trzeba sobie nałożyć i po którym ponoć można stać się pięknym. Na mnie chyba nie podziałało, ale przynajmniej było śmiesznie :)



Kolejna kąpiel w lodowatej wodzie. Po tym spacerze było to bardzo przyjemne. A może by tak zostać morsem? ;)

Restauracja na wodzie:

Ostatni punkt naszej wycieczki: słynna plaża Oludeniz. Taki mały protip: jeśli jesteście autem, to wysiądźcie i przejdźcie przez bramkę dla pieszych. Wstęp dla ludzi w samochodach kosztuje 15 lirów od osoby, a dla ludzi bez samochodów coś około 7 lirów. W ten sposób tylko kierowca zapłaci 15 lirów (w cenie jest już auto - my parkowaliśmy na zewnątrz za 20 lirów za samo auto), a cała reszta po 7.

Oludeniz to taki mały cypelek, gdzie można plażować z każdej z trzech stron. Sam cypelek jest mocno zatłoczony (pełno turystów, leżak na leżaku, knajpy, kantory, sziszarnie - wszystko, wszystko), więc idziemy rozłożyć się z boku. Wspaniałe zakończenie wakacji!




Wieczorem idziemy na pożegnalną kolację (ostatnie tureckie jedzenie a oni pizzę zamawiają :P), po czym drukujemy karty pokładowe (bo w Dalaman nie można mieć elektronicznych, ale to nic - tutaj są nadal popularne punkty ksero, w których można coś wydrukować) i szukamy spania.
A, jedna praktyczna uwaga - jak rezerwujecie loty Wizza czy Ryanaira przez pośrednika typu Kiwi sprawdźcie, czy macie w obie strony wykupiony bagaż. Bo w przypadku Ani i Wojtesza okazało się, że cena w wyszukiwarce była tak atrakcyjna, bo nie obejmowała bagaży rejestrowanych na loty powrotne.



Lotnisko jest praktycznie na plaży, więc rozkładamy się i siadamy, by uczcić ostatnią noc ostatnim winem otwieranym za pomocą śledzia (takiego od namiotu). Przelatujące nad nami samoloty w tej nocnej odsłonie wyglądają jak wielkie statki kosmiczne.
Jutro od samego rana mamy dużo pracy: spakować się i skompresować w "tryb samolotowy", odkurzyć auto, oddać auto, oddać bagaże i zdążyć na samolot :)
Przedłużam sobie trochę wakacje, bo nie wracam od razu do domu, tylko zostaję w Bratysławie, ale to już nie jest element tureckiej opowieści.
Na koniec opowiem Wam anegdotę o przeznaczeniu. Na lotnisku przy kontroli paszportowej zauważyłam podejrzanego typa. Kto mnie zna ten wie, że jestem daleka od uprzedzeń ani do stygmatyzowania ludzi. Ale ten koleś wyglądał naprawdę szemranie i w dodatku miał jakieś problemy z paszportem. Gdy czekałam na Gabrysza, koleś przypatrywał mi się takim świdrującym wzrokiem. Aż mnie ciarki przeszły. Myślę sobie: świr. Spotykamy go jeszcze na kontroli bezpieczeństwa. Tam też ma jakieś problemy: zatrzymują jego plecak i każą wypakować. Przyglądamy się z ciekawością. Na szczęście okazuje się, że przyczyną zamieszania jest tylko zbyt duża objętość jego żelu pod prysznic. Myślę sobie, że tak czy siak nie chciałabym z typem lecieć jednym samolotem. Dobrze, że w tym czasie jest dużo różnych innych lotów, więc mała jest szansa, że go jeszcze spotkamy. Ku mojej konsternacji koleś wsiada do naszego samolotu i zajmuje miejsce prawie naprzeciwko. W Bratysławie żegnamy się z Anią i Wojteszem i idziemy zostawić sobie rzeczy (Gabrysz wraca dziś, ale dopiero nocą) do hostelu, w którym mam rezerwację. Trochę to trwa - melduję się, bierzemy kąpiel, przebieramy się, pijemy kawę. W końcu ruszamy na miasto. W drzwiach mijamy się z nie kto innym jak naszym psycholem z samolotu. Kużwa! Stolica kraju, pierdyliard hosteli a ten musiał wybrać akurat ten! Gabrysz żartuje, że pewnie jak wrócę to koleś będzie spał na łóżku pode mną. A musicie wiedzieć, że ten hostel miał 5 pięter, w każdym po co najmniej kilka pokojów, w każdym pokoju po kilka piętrowych łóżek, co daje kilkanaście osób na pokój. Prawodpodobieństwo, że koleś wybierze ten sam samolot, hostel, pokój i łóżko jest równe błędowi statystycznemu. I kurwa co widzę, gdy wróciliśmy wieczorem? Pana świra radośnie pochrapującego na parterze mojego łóżka! Nieprawdopodobne. W tym momencie byłabym skłonna uwierzyć, że dwa dni później wsiądze razem ze mną do autobusu do Katowic. Niestety (na szczęście?) koleś nocował tylko jedną noc, a potem zniknął. Rozmawiałam z nim trochę - to był jakiś egipcjanin mieszkający w Turcji. Od tej pory cały czas się rozglądam, a nuż wpadnę na niego na ulicy ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz