Dzień 1: Dalaman -> Dalyan -> w drodze na Pamukkale
Naszą podróż rozpoczęliśmy już wczoraj po południu (a Gabrysz nawet przedwczoraj w nocy). Spotkaliśmy się na dworcu w Katowicach, skąd odjeżdżał nasz Flix do Bratysławy. Na miejscu byliśmy o 1 w nocy. Bratysławskie lotnisko jest położone niedaleko miasta i można na nie dotrzeć normalnym autobusem (spod dworca autobusowego jest to linia nr 61 - jeździ dość często, nawet w nocy). Mieliśmy tutaj bardzo ciekawą przygodę - okazało się, że kierowca autobusu kompletnie nie wie, jak ma jechać. W końcu przy pomocy GPS-a i jakiegoś Serba udało mu się zawrócić (autobus zawracający na środku drogi to ciekawe doświadczenie samo w sobie) i powrócić na trasę swojego kursu - wprawdzie omijając parę przystanków, ale w końcu liczy się efekt ;)
Po krótkiej dżemce na lotnisku (łatwo znaleźliśmy dobrą miejscówkę, ale bardzo zimno było) odprawiamy się i ruszamy do Dalaman.
Na miejscu Ania i Wojtesz już na nas czekają, a razem z nimi wynajęty od lokalnego Ahmeda Renault Symbol. Jest trochę pokiereszowany, ale to w sumie dobrze - jest pozaznaczane w protokole, więc nawet jak gdzieś przerysujemy to powiemy, że tak już było. Wypłacamy sobie z bankomatu po 400 lirów (Revolut wymiata - względem Aliora kurs był lepszy o około 20 zł) i jedziemy do Dalyan, skąd można popłynąć w krótki rejs, podczas którego podziwia się grobowce takie jak w Petrze. Ale najpierw idziemy coś zjeść. Zatrzymujemy się w lokalnej restauracji na przedmieściach Dalyan i zamawiamy jedyne, co jesteśmy w stanie zrozumieć z menu: kebaba ;) Dostajemy go w formie obiadowej - z ryżem i warzywami (to bodajże był adana kebab). Kebab taki "polski" to durum kebab jakby co ;). Płacimy za to danie po 20 lirów. Czujemy taki jakiś lekki niedosyt.
Po obiedzie wstępujemy na kawę i baklawę do jakiejś lokalnej ciastkarni. Płacimy po 15 lirów za osobę. Wtedy wydaje nam się to normalną ceną (10 zł w kawiarni wydaje się akceptowalne) - dopiero potem zobaczymy, jaka to drożyzna była :P
W Dalyan wynajmujemy sobie łódkę. Dziadeczek chce 300 lirów, ale potem goni nas na rowerze i zgadza się na 250. Nie chcemy płynąć na kąpiel błotną, więc decydujemy się na rejs do plaży, na którym po drodze są właśnie te grobowce. Niestety chyba nie ma innej opcji poza płynięciem, żeby je zobaczyć. Te 45 złotych od osoby były dobrą inwestycją, bo trasa jest dość długa, malownicza i przyjemna. I udało nam się zobaczyć żółwia :)
Dziadeczek dał nam godzinę na plażowanie. Zaliczamy naszą pierwszą kąpiel w morzu. I pierwsze zdziwko: woda w prysznicach jest... słona. No nic, trzeba będzie zaliczyć pierwszy butelkowy prysznic :)
Wieczorem zatrzymujemy się w przydrożnej restauracyjce. Ku naszemu zaskoczeniu jest menu po angielsku. Zamawiamy więc z Anią jakieś kluski (potem przeczytamy, że to danie to manti i jest jednym z typowych dań kuchni tureckiej), a chłopaki jakieś szaszłyki. Wszystko jest przepyszne. I w dodatku sam klimat restauracji jest taki typowo turecki - siedzi się po turecku w takich altankach na świeżym powietrzu. Na zapleczu biegają kury i inny inwentarz - zazdroszczę Turcji tego, że mają takie zdrowe i naturalne jedzenie.
Na miejsce spania wybieramy jakieś jeziorko po drodze do Pamukkali. Znajdujemy tu opuszczoną budkę i rozkładamy się w niej. W nocy zimno jak pieron. Czy to naprawdę ten upalny kraj o którym pisali w przewodnikach, że jest 40 stopni w cieniu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz