poniedziałek, 19 lutego 2018

KOSTARYKA NIKARAGUA KANADA BELGIA 2018 - WPROWADZENIE

Pomysł na wyjazd do Ameryki Środkowej narzucił się sam w postaci świetnej okazji lotów. Bilet w obie strony z Brukseli do San Jose w Kostaryce (uwaga - łatwo pomylić z San Jose w krainie Wujka Sama) kosztował niewiele ponad 1600 złotych. To naprawdę niezła okazja zważywszy, że w tym okresie jest tam najlepsza pogoda. Poleciałyśmy tam razem z Karoliną, co było naszym czwartym wspólnym wyjazdem (i pewnie ostatnim, ale o tym później). W ciągu dwóch tygodni które miałyśmy do dyspozycji postanowiłyśmy zwiedzić Kostarykę i Nikaraguę.
Podróż przypadła na dość trudny etap w moim życiu. Mój obecny związek przechodził bardzo poważny kryzys i nie zapowiadało się, żeby ta relacja była w stanie mu sprostać. Dopiero co udało mi się poukładać życie po śmierci Łukasza, więc kompletnie nie byłam gotowa na utratę kolejnego Męża. Zbliżający się termin wyjazdu przyjęłam z ogromną ulgą. Dzięki niemu mogłam oderwać się od wszystkiego, skupić umysł na zupełnie innych rzeczach, nabrać dystansu, pogodzić się z tym co daje mi los i zacząć się przyzwyczajać po raz kolejny do samotnego życia. Naprawdę podziałało. Zamiast siedzieć w domu i się dołować mogłam poukładać sobie wszystko w głowie, przemyśleć wiele spraw i dojść do wniosku, że wszystko będzie dobrze. Pod koniec wyjazdu rozdzieliłyśmy się z Karoliną, a czas spędzony na samotnym podróżowaniu pokazał mi, że to też jest fajne, że nie ma się czego bać i że to ja decyduję o tym, czy jestem szczęśliwa czy nie. Potrzebowałam takiego oczyszczającego doświadczenia. Jeśli więc coś w Twoim życiu nie idzie tak, jak tego chcesz i nie masz już siły, żeby walczyć z wiatrakami - jedź w podróż. Jeśli wydaje Ci się, że jesteś otoczony(a) sytuacjami bez wyjścia - jedź w podróż. Jeśli masz ochotę leżeć i godzinami gapić się w sufit - jedź w podróż. Jeśli czujesz, że już "nie dasz rady" - jedź w podróż. Wszystko jedno, gdzie. Wszystko jedno, na jak długo. Wszystko jedno, z kim. Jedź w podróż.

Trasa
Przygotowując się do wyjazdu przeglądałam blogi innych podróżników, tripadvisora i rekomendacje googla (wyszukiwarka pod hasłem np. "Kostaryka co zwiedzać" wyświetla różne ciekawe miejsca). Tak jak w przypadku Islandii, wszystkie te miejsca naniosłam na mapy, dodając im subiektywne znaczniki. Różowe serduszka to miejsca, które wydały mi się "super", zielone ptaszki są "fajne", żółte "średnie", szare "słabe", a symbol dolara oznacza, że miejsce jest drogie (co ma znaczenie szczególnie w przypadku Kostaryki, gdzie bilety do parków są naprawdę dziko drogie). Postanowiłyśmy poruszać się wzdłuż zachodniego wybrzeża. Poniżej mapa trasy, którą udało mi się zrealizować. Trasę od San Jose do Somoto i powrotną do Liberii pokonałyśmy wspólnie, a na Karaiby wybrałam się już sama. Warto było ;)


Jedzenie
Generalnie nie nastawiałyśmy się na suchy prowiant, ale zabrałyśmy trochę batoników muesli (chociaż i tak trochę za mało - bezpieczny zapas to tak 2 sztuki dziennie), kilogram mieszanki studenckiej podzielony na porcje i trochę bakalii (rodzynek, żurawiny i daktyli). Trochę własnego jedzenia zawsze się przyda, bo nie zawsze jest możliwość coś zjeść na miejscu - może okazać się, że wylądujesz na jakimś zadupiu, gdzie nic nie ma albo jest już późno i wszystko pozamykane. Możesz mieć problem z pieniędzmi, bo na przykład bankomat nie przyjmuje Twojej karty (czego doświadczyłyśmy w Nikaragui) a nie ma gdzie wymienić kasy. Możesz jechać cały dzień w autobusie albo zwyczajnie trafić gdzieś, gdzie nie będzie nic dobrego albo wszystko za drogie. Żarcie jakieś warto mieć zawsze. My zazwyczaj jadłyśmy jeden ciepły i w miarę duży posiłek dziennie, posilając się w międzyczasie jakimiś lekkimi przekąskami (naszymi albo kupowanymi na miejscu - polecam szczególnie obnośnych autobusowych sprzedawców). Średni koszt takiego posiłku kupionego w lokalnej knajpie albo ulicznej budzie to od 5 (Nikaragua) do 15 złotych (Kostaryka). Da się przeżyć ;)
A co zjeść? Szczególnie polecam Wam śniadanka, na które składa się Gallopinto, czyli ryż smażony z czerwoną fasolą, czosnkiem i cebulą, podawany z jajecznicą, serem (białym, słonym i twardym), śmietaną i smażonym platanem (warzywną odmianą banana). Bardzo smaczne i pożywne. Bardzo ciekawą potrawą było Indio Viejo, które trafiło się Karolinie w Granadzie (ale będąc w Granadzie musicie koniecznie zamówić Vigaron, bo tego nigdzie indziej nie dostaniecie). Jadłyśmy też Ceviche, czyli kawałki ryby marynowane w soku z cytrusów. Nie są to moje smaki, ale spróbować warto. Ja sobie szczególnie upodobałam przekąski: suszone platany, tacosy z sosem, jukę oraz wszelakie uliczne dobra, takie jak pierożki Empanadas z ryżem, mięsem tudzież wszystkim po trochu, ryż na mleku w woreczku, Quesillo (pyszne Enchillady z serem) czy wszelkie kakałka i soczki sprzedawane i pite bezpośrednio z woreczków. Próbujcie wszystkiego - warto. Nie zapominajcie o rumie - w szczególności o nikaraguańskim Fior de Cana (polecam zwłaszcza wersje smakowe - z kokosem lub kawowe - nie kupicie ich poza Nikaraguą!).
A gdzie zjeść? Na ulicy! Ewentualnie w obskurnej, starej budzie pełnej lokalsów. Nie bójcie się, tam zawsze najlepiej i najtaniej. Nie ma menu albo nie rozumiecie ani słowa? Nie przejmujcie się. Przyjmijcie to, co Wam zaserwują. Mi się parę razy zdarzyło zaglądać innym dyskretnie do talerzy i potem pokazywać, że chcę "o, to" co właśnie je ten pan w rogu. Postawcie na spontan :)

Spanie
Długo wahałam się, czy zabierać namiot. Koniec końców zdecydowałam się zostawić go w domu, co było chyba dobrą decyzją, bo i tak autobusy wiozły nas do jakiegoś miasta, gdzie zawsze można było znaleźć spanie za parę dolarów (mój najdroższy nocleg kosztował około 10 dolarów a najtańszy niewiele ponad 4). Namiot miałby sens, gdybyśmy miały spędzać więcej niż jeden dzień w obrębie jakiegoś parku narodowego, chociaż nie jestem stuprocentowo pewna, że tam można nocować).
Wszystkie noclegi szukałyśmy na miejscu, posiłkując się aplikacją maps.me, gdzie hostele, casy, cabinas i inne hospedaje są bardzo dobrze pooznaczane. Jedną noc spędziłyśmy na dziko w jakiejś budce na straganie, jedną noc w Brukseli u chłopaka z Couchsurfingu, a dwie noce na brukselskich lotniskach (jedną na Zaventem i jedną na Charleroi). Pozostałe udało nam się jakoś ogarnąć w sposób w miarę cywilizowany (może poza moją przygodą z kostarykańskimi gangami, ale o tym później).

Koszty
Jak na prawie trzytygodniową podróż na drugi koniec świata to wyszło nam to całkiem nieźle. Moje wydatki (wszystko wszystko, łącznie z biletami na samoloty i ubezpieczeniem) wyniosły około 4000 zł. Gdybym nie uparła się na przewóz butelki kostarykańskiego rumu, przez który musiałam nadać bagaż rejestrowany w Brukseli, byłoby jeszcze o dwie stówy taniej.
Struktura kosztów przedstawia się mniej-więcej następująco:

Wyposażenie
Coraz lepiej idzie mi pakowanie się na lekko. Zainwestowałam całe 50 złotych w cienką i lekką kurtkę puchową, która w połączeniu z kurtką przeciwdeszczową i prawie wszystkimi ciuchami ubranymi "na cebulkę" służyła mi do zwiedzania "zimnych krajów" takich jak Belgia czy Kanada. Na szczęście temperatura wynosiła coś koło zera - gdyby było na przykład minus 10 mogłoby być ciężko. Zabrałam sandałki i lekkie trampki za kostkę (to jest chyba coś co się ostatnimi czasy szumnie zwie po angielskiemu "snickersami"), do tego legginsy, dwie pary cienkich luźnych materiałowych spodni, jedne trochę grubsze materiałowe spodnie, krótkie spodenki, coś koło czterech zmian bielizny, dwa stroje kąpielowe, zapasowy stanik (taki z wkładką, do którego można upchnąć worek z dolarami), cztery bezrękawniki, trzy podkoszulki z krótkim rękawem, dwa bolerka, polar, bluzkę z długim rękawem, komin i chustkę na głowę. Wszystkie te ciuchy to specjalnie wyselekcjonowane "ciuchy wyjazdowe", co oznacza, że są naprawdę zajebiście lekkie. Mam je odłożone w specjalnym miejscu w szafie i w odpowiednim momencie po prostu wrzucam do plecaka i - voila - spakowana :) Szpej też starałam się ograniczyć do minimum - oprócz standardowej kosmetyczki (szczoteczka, pasta, mydło, próbki szamponu, golarka jednorazówka, kremik Nivea, dezodorant, żelik antybakteryjny, chusteczki nawilżane, grzebyk i szczotka), latarki, moskitiery na głowę (polecam - naprawdę przydatna), śpiwora, apteczki, igły i nitki, Muggi, kremów do opalania (dwa po 100 ml), kremiku na oparzenia i worka ładowarek zabrałam przejściówkę na amerykańskie kontakty, maskę i rurkę, okulary słoneczne i zapasową parę okularów. No i lustrzankę oczywiście. Warto zabrać ksero dokumentów i zawczasu wgrać mapy offline do telefonu. Gotówkę podzieliłam pomiędzy portfel (wsadzony razem z telefonami do nerki przypiętej w pasie), specjalny pasek na kasę noszony pod ubraniem i kieszonkę w staniku.
BARDZO WAŻNE: jeśli mamy aplikacje bankowe w telefonie to nie korzystamy z niezabezpieczonego wifi (na lotniskach, w knajpach, parkach, itd.) a karty kredytowe nosimy w folii aluminiowej. Może brzmi głupio, ale Karolinie wyczyścili karty (o czym będę pisać), więc lepiej pilnować swojej elektronicznej kasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz