Fjallfoss -> droga z Ísafjörður do Hólmavík -> Hvitserkur -> jakieś pola w drodze do Góðafoss
dystans: ok. 650 km
Ach, jak tu pięknie! Przyjazd na nocleg pod wodospad był naprawdę świetnym pomysłem. Dodatkowym plusem jest, że zaczynamy dzień od razu od zwiedzania, a nie od jechania. Zwijamy obóz, robimy śniadanko i idziemy pod wodospad - najpierw skorzystać z toalet i uzupełnić wodę, a potem wyruszamy wytyczoną ścieżką w górę. Mijamy kilka wodospadów, z których każdy ma swoją nazwę. U samej góry znajduje się największy - Dynjandi. Pochodzi z czasów średniowiecza i ma prawie 100 metrów wysokości i około 60 metrów szerokości u dołu. Jest naprawdę piękny, tak jak i imponujący widok na okolicę, który się spod niego rozciąga.
Teren - jak wszędzie indziej na Islandii - nie jest niczym zabezpieczony, więc nie wychylajcie się za bardzo, bo to się może nie skończyć dobrze.
A o to i Dynjandi - największy z wodospadów:
Bonus - islandzka Biedronka. Czasem ponoć można tu natrafić na darmową kawę (my nie mieliśmy szczęścia). Jest tu pewnie taniej niż w innych sklepach, co nie zmienia faktu, że i tak drogo. Dobrze, że mamy jedzenie z Polski. W Bonusach kupujemy jedynie lokalne specjały albo rzeczy, na które akurat mamy smaki. Spróbujcie lokalnych islandzkich jogurtów skyr - ja się dopiero w Polsce dowiedziałam, że to jakiś miejscowy przysmak.
Przed wyruszeniem w trasę drogą 61 robimy jeszcze szybką objazdówkę po miasteczku Ísafjörður. Warto zatrzymać się tu na chwilę i pooglądać charakterystyczną islandzką zabudowę, port i cumujące w pobliżu wielkie wycieczkowce. Bardzo fajne jest samo umiejscowienie miasteczka - na takim cypelku na środku fiordu.
Region, przez który przejeżdżamy (i przejeżdżaliśmy, wraz z półwyspem), nazywa się Vestfirdir, czyli fiordy zachodnie. W istocie droga wije się wzdłuż przepięknych fiordów.
Po drodze mijamy miejsce, z którego można obserwować foki. Rzeczywiście jest ich dość sporo i - w przeciwieństwie do tych z Estonii - można je dojrzeć gołym okiem. Siedzą sobie na mieliźnie i wygrzewają się w słońcu. Słodziaki :)
Ostatnim celem na dziś jest Hvitserkur - skała, która ma przypominać słonia pijącego wodę z morza. Naszym zdaniem to bardziej nosorożec. Słonio-nosorożca można podziwiać z platformy widokowej, albo z plaży, do której zejście jest przy platformie. Żeby podejść całkiem blisko słonia trzeba było przejść po kładce z chyboczących się kamieni. Mocne wrażenia gwarantowane, ale udało mi się nie umoczyć buta :)
Jest piękne bezchmurne niebo - może mamy szansę na zorzę?
Takie skarby kryje czarna plaża:
Jesteśmy już straszliwie brudni, więc decydujemy się zakończyć dzień na pobliskim basenie. Nie ma to jak wymoczyć się po intensywnym dniu w parujących termach. Islandczycy bardzo przestrzegają zasad higieny - przed wskoczeniem do basenu trzeba rozebrać się i wykąpać, ze szczególnym uwzględnieniem odpowiednich części ciała - obok pryszniców jest nawet taka instrukcja obrazkowa, co należy sobie przede wszystkim wyszorować ;)
Ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu, przy basenach jest syfon z kawą, którą można zabrać sobie do bani. Tak więc siedzimy sobie w ciepłym i popijamy kawę śmiejąc się, że do szczęścia brakuje już tylko drinka z palemką.
Po wyjściu z basenu atrakcją dnia staje się wielka dmuchana trampolina, na której wszyscy skaczemy, wprawiając w osłupienie lokalne dzieciaki i śmiejąc się, że teraz to zapalenie płuc murowane. Swoją drogą, chyba język polski jest tu dość dobrze rozpoznawalny, bo gdy szliśmy do auta, dzieciaki biegły za nami i śmiejąc się od ucha do ucha wykrzykiwały: "Kurwa, kurwa"...
Godzina jest jeszcze całkiem młoda, więc postanawiamy pojechać jeszcze trochę kilometrów w kierunku naszego pierwszego punktu na jutro - wodospadu Góðafoss. Z lekkim przestrachem obserwujemy termometr, który zaczyna wskazywać coraz mniej stopni. W końcu zatrzymuje się na zerze. Będzie prawdziwa okazja, żeby przetestować śpiwór.
Po przejechaniu parudziesięciu kilometrów zaczynamy rozglądać się za miejscem do spania. Zjeżdżamy z "jedynki", głównej drogi w Islandii, i po paru kilometrach znajdujemy fajną, równą polankę. Jeszcze nie zdążyliśmy rozbić namiotów, gdy naszym oczom ukazują się przebłyski na niebie. Zorza! Niewiarygodne. Mieliśmy na nią nadzieję, ale nie przypuszczaliśmy, że o tej porze roku to w ogóle możliwe. Bomba! Obserwujemy ten piękny cud natury, a gdy zorza przestaje być widoczna rozkładamy namioty i idziemy pić wódkę do auta.
Już zamierzamy iść spać, gdy na niebie znów pojawiają się szarozielone smugi. Nie bacząc na wszelkie zasady dotyczące utrzymania temperatury organizmu wyskakujemy porozbierani i rozkładamy się na ziemi w samych śpiworach, obserwując zorzę. Jesteśmy z Michałem pod takim wrażeniem, że postanawiamy nie kłaść się do rana. Z racji, że pierońsko zimno pod gołym niebem, całą noc przegadujemy w aucie. Ale śpiwór się sprawdził ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz