poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 13 (ostatni)

czwartek, 8 czerwca 2017

Polur -> trekking pod Damavandem -> Teheran


Pod dachem Iranu




O siódmej rano rzeczywiście w drzwiach pojawia się chłopczyk i przynosi nam śniadanko: lawasz z serem. Bardzo miło z jego strony. Chwilę później przyjeżdża po nas jeep, któremu się chyba spieszy, bo ciągle nas pogania. Przynajmniej mamy dobry czas. Zbieramy się i wsiadamy, chociaż nie bardzo wiemy, jakie pan z jeepa ma wobec nas plany.



Okolice domku, w którym nocowaliśmy:




Tak jak podejrzewaliśmy, jeep podwozi nas do bazy. Przynajmniej trafiliśmy do punktu wyjścia. Zapraszają nas do środka, gdzie siedzą smutni panowie. Mamy się wpisać do jakiegoś zeszytu. Tłumaczą nam, że powinniśmy wykupić pozwolenie na wejście za 50 dolarów. My tłumaczymy, że na żaden szczyt nie idziemy, a do obozu drugiego pozwolenie nie jest przecież wymagane. Oni, że na pewno ich kłamiemy, bo przecież widzą, że mam ze sobą duży plecak i buty trekkingowe, więc na pewno idziemy na szczyt. Ja mówię, że od tygodnia tak łazimy i pokazuję bilet lotniczy na jutro jako dowód, że na szczyt najzwyczajniej w świecie nie zdążymy. W międzyczasie wypijam im dzbanek herbaty. No niestety, nie zarobią na nas. Zostawiamy ich takich rozczarowanych i wychodzimy.

To mapa z bazy w Polur:

Jeep za podwózkę do obozu drugiego chce od na milion riali. W jedną stronę. Wyśmiewamy go (choć ci wszyscy goście wyglądają na tak wkurwionych, że boimy się, że nam zaraz spuszczą lanie) i idziemy pieszo licząc, że coś zaraz złapiemy. Zachodzimy do pobliskiego sklepu kupić sobie świeże doughi. Smakują przebosko. Akurat pod sklep podjeżdża jakiś koleś z synem. Mówi, że chętnie nas podrzuci do szlaku. Bardzo miło z jego strony.
Na parkingu pod szlakiem też są jeepy oferujące podwózkę. Mamy do przejścia jakieś 7,5 kilometra (w tym z tego co pamiętam chyba coś około 800 metrów różnicy wysokości). Damy radę. Chyba te jeepy nie mają tu wielkiego brania, bo przez całą drogę minęły nas zaledwie dwa.



Zaraz na początku szlaku przy drodze rosną piękne, czerwone maki.



Droga jest bardzo przyjemna. Warto zrobić sobie spacerek, zwłaszcza, że okolica jest naprawdę malownicza.



To właśnie obóz drugi. Spotykamy tam bardzo sympatycznego przewodnika, który zaparza nam herbatkę i zaprasza na krótki odpoczynek. Zostawiamy sobie u niego rzeczy i idziemy jeszcze kawałek do góry.




Dochodzę do wysokości 3400 metrów i stwierdzam, że dalej mi się iść nie chce. Coś mnie kłuje w piersiach, nigdy nie byłam tak wysoko. Dobra, nie przeginajmy. Poczekam tutaj. Marek pokonuje jeszcze kilkaset metrów w górę, a ja znajduję sobie wygodne miejsce do poleżakowania. Obserwuję, jak mija mnie karawana mułów. Z oddali nadbiega stado koni. Gdy zbliżają się do mnie, wstaję ze swojego miejsca, bo mam jakieś przeczucie, że urządzą sobie tu postój. No i rzeczywiście - po chwili jestem otoczona przez koniki wszelkich maści. Rzeczywiście postanowiły mi towarzyszyć aż do powrotu Marka.

















Czas nas goni, więc powoli wracamy. W obozie drugim ucinamy sobie jeszcze pogawędkę z napotkaną grupą Polaków. Dopiero przyjechali, więc słuchają naszych historii z otwartymi ustami. Po południu zaczynamy schodzić. Pan przewodnik upomina mnie, żebym nie zapomniała przed dojściem do drogi się ubrać. Mam krótki rękaw i spodnie podwinięte do kolan. Fakt, szkoda byłoby iść siedzieć w ostatni dzień.
Na parkingu spotykamy jednego z kierowców jeepa, z którym wcześniej już rozmawialiśmy. Ma na imię Morteza (dałam mu numer telefonu, więc do dziś pisze do mnie na Whatsappie wyznania miłosne).  Zaprasza nas na herbatę. Siedzi tam z nim jakiś kolega. Okazuje się, że owy kolega jedzie do Teheranu i chętnie nas ze sobą zabierze (to znaczy - sądząc po minie - na początku był średnio chętny, ale postawiono go przed faktem, więc cóż było robić). I w ten oto sposób nasz powrót do stolicy sam się zorganizował. To teraz marzymy tylko o papierosku i doughu.
Nasz pan kierowca na początku nie robi na nas dobrego wrażenia - wkurza się na innych kierowców (chyba pierwszy raz widzę nerwowego Irańczyka), wygraża na nich zza kierownicy i w ogóle wygląda jakoś tak podejrzanie. Ponoć był dziś na szczycie Damavandu. No tak, miejscowi podobno bez problemu robią go w jeden dzień. Myślę, że Marek też by spokojnie dał radę.
Nasze nastawienie do pana kierowcy zmienia się, gdy zatrzymuje się przy stoisku z doughami i kupuje wielką butelkę, po czym częstuje nas papierosami chwaląc się, że to oryginalne amerykańskie Marlboro. Czyta w myślach czy jak? Nie zna ani słowa po angielsku, ale mimo tego udaje nam się jakoś dogadać. Marek jest mistrzem w rozmowach z ludźmi, którzy mówią tylko w farsi :)
Chcielibyśmy, żeby gość wysadził nas gdzieś w centrum, ale zorganizował nam taksówkę (za pośrednictwem aplikacji Snapp, ichniejszego odpowiednika Ubera), więc uznajemy, że widać tak ma być. Żegnamy się więc i wsiadamy do samochodu prowadzonego przez młodego chłopaka. Prosimy go, żebyśmy podjechali gdzieś, gdzie możemy zjeść kebaba albo coś lokalnego, ale niestety wszystko jest pozamykane ze względu na ramadan. No trudno, przekąsimy coś na lotnisku.
Kiedy przyjeżdżamy na miejsce i wchodzimy na teren lotniska uświadamiamy sobie, jak brudni i zapewne śmierdzący jesteśmy. Więc najpierw idziemy do kibla porządnie się wykąpać. Gdy biorę "prysznic" za pomocą węża do spłukiwania wody słyszę, że ktoś w kabinie obok robi to samo.
Jeśli chodzi o nasz wymarzony kebab to okazuje się, że jedynym, na co możemy liczyć, jest obrzydliwy fast-food. Zamawiamy więc nieprzyzwoicie drogą i niezbyt dobrą pizzę i przepijamy ją jakimś lokalnym soczkiem. A fe.

Bloki Teheranu:



Wprawdzie nasz lot ma być rano, ale okazuje się, że Ola i Mariusz też już są na miejscu. Siadamy więc razem i rozmawiamy sobie. Nagle zauważamy, że według tablicy odlotów nasz lot będzie miał prawie dwugodzinne opóźnienie. I co teraz? Ciekawe, czy samolot, na który mamy się przesiąść w Boryspolu na nas poczeka. I czy zdążymy na polskiego busa, którego mamy zarezerwowanego z Pradze.
Przy odprawie okazuje się, że nie polecimy Ukrainianem. Mają nam dać coś w zamian, najprawdopodobniej Turkish przez Istambuł. Tam to mnie jeszcze nie było ;) Oddajemy nasze paszporty i czekamy, czekamy, czekamy. Żeby tylko nikt ich nie zgubił bo zostaniemy tu na zawsze. W końcu dostajemy numery lotów, z którymi mamy się zgłosić do stanowiska Turkisha. Znów czekamy, potem znów znikają z naszymi paszportami. Robi się 7 rano, czyli godzina, o której mniej-więcej miał startować Ukrainian. Mam nadzieję, że jednak czymś gdzieś polecimy. Okazuje się, ze mają problem z tym, że w samolocie może zabraknąć dla nas jedzenia. Chrzanić jedzenie, dajcie piwo :P
Koniec końców dostajemy nasze bilety. Każdy ma miejsce w innej części samolotu, ale przynajmniej lecimy. No i jest szansa na otrzymanie za te zmiany jakiegoś odszkodowania. Kto wie, może koniec końców wyjdziemy na plus ;)

Jedzenie w Turkishu - dobre, ale wcale nie jakoś szczególnie odbiegające od Ukrainiana:

Ararat - jedno z moich wielkich marzeń. Ale, co się odwlecze...


Dość długo staliśmy w korku na pasie startowym, bo samoloty startowały jeden po drugim:

"Gratisowy" rzut okiem na Istambuł:

ps. Na busa z Pragi zdążyliśmy, nawet udało nam się na dworcu jeszcze wypić piwo i zrobić dodatkowe zapasy, którymi opiliśmy się w autobusie. 

Podsumowując: wyjazd doskonały. Kochani, lećcie do Iranu!


Koszty:
- 410 000 Snapp na lotnisko;
-   50 000 papierosy na lotnisku;
- 540 000 obrzydliwa pizza na lotnisku i soczki.
= 1 000 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz