Kaszan -> pustynia przy jeziorze Namak -> Polur
Zamachy, ucieczka od cywilizacji i terrorystka w autobusie
Źle spaliśmy. Po tych wszystkich tirach nie umiemy przestawić się z powrotem na autobus ;) Gdy wcześnie rano docieramy do Isfahanu okazuje się, że z dworca na którym jesteśmy (dokładnie tam, gdzie parę dni temu po drugiej stronie ulicy stopowaliśmy) nie odjeżdżają autobusy do Kaszanu. Stopować tu trochę trudno, bo musielibyśmy się przedostać co najmniej na drugi koniec miasta. No nic, na szczęście udaje nam się jakoś pozbyć taksówkarzy i znaleźć autobusy miejskie, z których jeden akurat jedzie na dworzec, którego potrzebujemy. Szczęście nam sprzyja - za pół godziny mamy autobus do Kaszanu. Szukając kasy z biletami z ciekawości podchodzimy do różnych okienek sprawdzić, czy ceny rzeczywiście będą się różnić. Wszyscy jednak kierują nas do jednej i tej samej kasy. W końcu z biletami w ręce siadamy na ławce przed odpowiednią zatoczka. Autobus podjeżdża punktualnie (trzeba przyznać, że autobusy mają tu co do minuty) i zabiera nas do Kaszanu.
Nie, nie jechaliśmy tym Allahem :P
W Kaszanie spędzamy dłuższą chwilę na terminalu, ładując sprzęty, gotując śniadanie i odpoczywając trochę. Przez te upały nic nam się nie chce. Gdy w końcu ruszamy w stronę miasta (i przeganiamy latających za nami taryfiarzy) zatrzymuje się koło nas jakiś gościu i proponuje, że zawiezie nas za darmo do miasta. Okazuje się, że jest taksówkarzem, który organizuje wycieczki dla turystów. Wynajmuje im też pokoje w swoim domu. Ma nawet wizytówkę i ulotkę z cennikiem. Mówi nam, że ostatnio zorganizował wycieczkę do Abjane dla pary Polaków (jak się później okaże, byli to nasi towarzysze z taksówki z lotniska, Ola i Mariusz), pokazuje nam też księgę pamiątkową. Rzeczywiście, prawie codziennie ma turystów - w dużej mierze Polaków. Za nocleg z wyżywieniem bierze chyba 30 euro od pary. Za wycieczki też jakoś od 30 euro w górę. Jeśli chcielibyście wynająć Abbasa albo macie jakieś pytania odnośnie jego usług, dajcie znać - mam ulotkę z cennikiem i namiary do niego. Mówimy mu, że jesteśmy zainteresowani wyjazdem na pustynię. Chętnie zrobilibyśmy to sami, ale nie wiemy, czy i gdzie jest droga (teraz już wiemy - napiszcie do mnie to wyślę Wam lokalizację), bo nie ma jej na żadnej mapie. Okazuje się, że nie ma problemu i za 30 euro chętnie z nami pojedzie. Ostatecznie udaje nam się utargować do 20. Możemy na koniec pobyć chwilę turystami ;)
Zanim pojedziemy mówimy, że chcemy chwilę rozejrzeć się po bazarze i okolicy. Umawiamy się za półtorej godziny i wchodzimy w długi jak gąsienica rząd straganów. Można tu kupić wszelkie dobra. No, prawie wszelkie, bo z przerażeniem stwierdzamy, że jest tylko jedno stoisko z pamiątkami, drogimi i średnio wyglądającymi. Decydujemy się tylko na magnesy, bo coś w końcu trzeba dać po powrocie.
Sam bazar jest wspaniały. Jego architektura powala na kolana. Jest pełen łuków i sklepień zakończonych świetlikami.
Słodko-tłuste ciastka, bardzo podobne do tych w Indiach:
Kawiarnia postawiona w starożytnych łaźniach:
Dyskusja pt. "desert", not "dessert", podczas której próbowałam zasięgnąć informacji o drodze na pustynię, a pan uparcie wciskał mi żarcie ;)
Przepiękne sklepienia:
Można by godzinami spacerować po tych wnętrzach:
Niepozornie wyglądający meczet krył imponujące, szklano-kryształkowe wnętrze.
Perski dywan, który chciałoby się godzinami deptać:
Abbas mówi, że jest jeszcze za wcześnie na wyjazd na pustynię, bo słońce świeci bardzo mocno i rekomenduje, żebyśmy posiedzieli chwilę u niego w domu i napili się herbaty. Jak zwykle wykorzystujemy ten czas na ładowanie sprzętów i prysznic. Czekamy więc dłuższą chwilę. Niby wszystko jest jak trzeba - herbata, gościnność, poczęstunek - ale jednak czuć odmienną atmosferę od tych, jaka była w domach ludzi, którzy gościli nas spontanicznie. Abbas (jak się później okaże - emerytowany nauczyciel angielskiego) jest taki "europejski" i "profesjonalny". Nie można mu nic zarzucić, ale czegoś tu brak. Bardzo brak. Matko, jak to dobrze, że nie wybraliśmy ścieżki "turystycznej"...
U Abbasa w domu:
Po jakimś czasie nasz kierowca przyjeżdża po nas. Taksówką, bo przecież nie będzie prywatnego auta na pustynię brał ;) Najpierw zabiera nas nad słone jezioro Namak. Po drodze mija nas tir. Okazuje się, że zwozi sól z jeziora. Cholera, złapalibyśmy tu stopa! Gorzej byłoby z odnalezieniem drogi i dojechaniem do niej, bo zaczyna się dość daleko od miasta. Rozważaliśmy przez moment zadzwonienie do tego pijanego kierowcy, który nas wywoził parę dni temu z Isfahanu i zapytanie, czy nie miałby ochoty na małą alkoholową imprezkę na pustyni ;) W końcu jednak zwyciężył głos rozsądku - jeśli zabalujemy na pustyni to jutro na pewno nie wyjdziemy w góry. W ogóle nie mamy już czasu na nocleg na pustyni jeśli chcemy zobaczyć Damavand. Jeśli chcemy się wyrobić, trzeba dziś wracać. No trudno. Spanie na pustyni innym razem. Może w Jordanii? ;)
Słone jezioro Namak:
Zaraz zaraz, a gdzie pustynia? W sensie piasek i wydmy? Mamy się nie martwić - zawiezie nas. I rzeczywiście po chwili piaskowe górki pojawiają się na horyzoncie. Wysiadamy i wspinamy się na największą z nich. Piach jest tak gorący, że parzy w stopy nawet przez buty. Ale idziemy. Warto, bo widoki są naprawdę mega.
Wielbłądy:
Wszechobecna flaga Iranu:
Prosto z wycieczki na pustynię Abbas wrzuca nas do autobusu jadącego do Teheranu. Gdy już w nim jedziemy pisze do mnie Karolina i pyta, czy wszystko ze mną ok, bo podobno coś tu wybuchło. Hmm, jakiś wypadek? Coś z ropą? No bo chyba nie zamach, tu, w Islamskiej Republice?
Gdy dojeżdżamy na miejsce, praktycznie zapominam o tym SMS-ie od Karoliny. Dowiadujemy się, że autobusy w góry nie odjeżdżają z tego dworca, więc musimy przedostać się na północ (już nie pamiętam na jaki dworzec, chyba e-gharb - jak zapytacie, to każdy Wam chętnie udzieli wskazówek). Można tam chyba dojechać metrem, ale spotykamy tam jakiegoś rosyjskojęzycznego gościa, który mówi, że metro nie robotaje. Zaraz, ale dlaczego? Powinno jeździć do północy. W ogóle wszyscy odradzają nam ruszanie się gdziekolwiek i namawiają do pójścia do hotelu. Co oni tak wszyscy? Na szczęście znajdujemy jakieś autobusy miejskie. Kierowca, do którego podchodzimy mówi, że zawiezie nas w miejsce, z którego będziemy się musieli przesiąść na autobus, który jedzie na ten dworzec. Gość jest pierwszorzędny - częstuje nas papierosami (w autobusie!) i każe palić i niczym się nie przejmować. Zanim odjedziemy, odwiedza go jeszcze jakiś jego szef. Obaj wydają się być rozbawieni wizytą dziwnych białych. W końcu nasz kierowca wysadza szefa i ruszamy. Jesteśmy jedynymi pasażerami. Kierowca jest zachwycony, że może poćwiczyć swój angielski. Gadamy sobie i żartujemy. Gdy dojeżdżamy bliżej centrum miasta zauważamy dookoła pełno wojska i policji. Byli praktycznie na każdym skrzyżowaniu. Kierowca niedbale macha ręką i mówi: "aaa, to przez te zamachy". WTF? Zamachy? Łapię za telefon i piszę do rodziny, że żyjemy. Proszę moją siostrę o szczegóły. Odpisuje mi, że w Teheranie były dziś dwa zamachy. Jeden w parlamencie, a drugi w mauzoleum Imama Chomeiniego. Zginęły 23 osoby (w tym 5 terrorystów). To pierwszy zamach ISIS (o ile to naprawdę oni) na terenie Iranu. Jasna cholera! Nasz kierowca - niczym nie zrażony - kontynuuje swobodną gadkę. No nic, i tak nie mamy na nic wpływu. Jedziemy. Po chwili pan zatrzymuje autobus (nadal jedziemy sami - zastanawiam się, czy przypadkiem on nie pojechał w tą trasę specjalnie dla nas) i namawia Marka, żeby się przesiedli. Mówi, że prowadzenie autobusu to prosta sprawa, ma automatyczną skrzynię biegów i w ogóle bułka z masłem. Propozycja byłaby kusząca, gdyby nie to wojsko i policja dookoła. Szkoda byłoby narobić temu panu kłopotów. Odmawiamy więc (bo mnie też później próbuje namówić), ale przez całą drogę zatrzymuje się co chwilę i pyta, czy na pewno Marek nie chce chwilę poprowadzić ;)
Gdy docieramy na miejsce pan wskazuje nam przystanek, na którym mamy czekać. Żeby się tam dostać, musimy przejść przez bramki. Pan z obsługi tłumaczy nam, że trzeba mieć jakąś kartę magnetyczną. Zanim zaczynamy rozkminiać, gdzie coś takiego o tej porze kupić gość macha ręką i każe nam przejść bokiem. Chcemy mu dać pieniądze, ale każe nam je schować. Po chwili podjeżdża autobus. Ma wydzielone strefy - z przodu są sami faceci aż do połowy autobusu, którą to połowę wyznacza metalowa rurka. Za rurką są same kobiety. Z racji, że męski jest już i tak przepełniony, pozwalają Markowi wsiąść razem ze mną do przedziału damskiego. No i tak sobie jedziemy. Nasz przystanek jest ponoć ostatni. W pewnym momencie wsiada dość dziwna kobieta. Jesteśmy już przyzwyczajeni do widoku czadoru, ale ten jest jakiś taki "bardziej". Zakrywa jej praktycznie całe ciało. Dodatkowo ma na twarzy maskę chirurgiczną, przez co widoczne są jedynie jej oczy. Czarne oczy. Bardzo czarne. Zbyt czarne jak na Irankę. Dziewczyna sprzedaje jakąś zieleninę w woreczkach. Podchodzi po kolei do wszystkich kobiet, czy nie chcą kupić tej jej zieleniny. No nie chcą. Woła do facetów zza rurki, ale oni też nie wykazują zainteresowania. Zauważa nas. Podchodzi i staje obok. I gapi się tymi czarnymi oczami bez żadnego mrugnięcia dobre kilka minut. Przyglądam się jej - pod czadorem coś ma. Widzieliśmy wiele razy kobiety noszące pod czadorem różne torebki, ale to wygląda inaczej. Wyobrażam sobie, jak może wyglądać pas szahida (na przykład tak) i wychodzi mi, że pasuje. Czuję, jak krew odpływa mi z ciała. Marek myśli dokładnie o tym samym, bo pyta, czy wysiadamy i jedziemy dalej taksówką. Mam na to ogromną ochotę, ale zaraz bierze górę buntownicza strona mojej osobowości. Przecież terroryści tego właśnie chcą. Żebyśmy się bali. Żebyśmy uciekali. Nie, nie dam się sterroryzować. Wolę być trupem niż konformistą. Jedziemy, dyskretnie obserwując panią. Dlaczego ona nie wysiada skoro już wie, że nikt jej tych chabazi nie kupi? Odwraca się, zaczyna coś szeptać do siebie i wznosić oczy do nieba. Moja krew zamarza. Na najbliższym przystanku wysiada dużo mężczyzn, więc każą Markowi przesiąść się do "właściwej" części autobusu. Proszę go, żeby poszedł do samego przodu, jak najdalej od tej kobiety. Niech przynajmniej jedno z nas przeżyje. Autentycznie tak wtedy myślę. Gdy zostaję sama, próbuję jakoś "rozładować" sytuację: zagaduję coś do niej głosem najspokojniejszym jaki udaje mi się wykrzesać, pokazuje jej wolne krzesło żeby sobie usiadła (nie chciała), interesuję się tymi jej ziołami, biorę jeden z tych pieprzonych woreczków, wącham, chwalę, że bardzo ładnie pachnie i w ogóle bomba (bomba? co za ironia). Patrzę na nią, uśmiecham się, mówię, mówię, mówię - cokolwiek, i tak mnie nie rozumie, ważne, żeby brzmiało pozytywnie. Przecież ta kobieta nawet jeśli jest terrorystką to jest też człowiekiem. Bardzo wierzę w człowieczeństwo. W każdej sytuacji. Chyba działa, bo widzę, jak te jej martwe oczy się zmieniają, pojawia się w nich coś nowego. W końcu zaczyna coś mówić. Pyta, skąd jestem. "Lachestan". "Iran good?". "Yes, very good". Chcę od niej kupić ten worek zieleniny, ale zanim sięgam do portfela, wciska mi go i wybiega z autobusu. Co to kurwa było?! Mam ochotę wysiąść z nią, gonić ją i zobaczyć, co naprawdę ma pod tym pieprzonym czadorem. Ale tylko siedzę jak oniemiała. Żyjemy. A może to wszystko tylko mi się wydawało? Może to była normalna irańska dziewczyna a my niepotrzebnie schizujemy przez te zamachy? Tego się już nie dowiemy. Za to dzięki temu doświadczeniu dowiedziałam się nowych rzeczy o sobie i swoich reakcjach w sytuacji zagrożenia. Dobrze jest takie rzeczy wiedzieć.
Gdy trafiamy na dworzec okazuje się, że akurat mamy autobus w stronę Amolu. Chyba mniej-więcej wiemy, gdzie wysiąść. Możemy się chwilę zdrzemnąć.
Budzi nas chłopak z obsługi autobusu. Autobus stoi. Jestem tak zaspana, że w ogóle nie kontaktuję, o co chodzi. Coś do mnie mówi. Jezu, dajcie mi spać. W końcu pan daje za wygraną, zamykam oczy i odpływam. Budzimy się na dobre parę minut później, bo autobus ma przerwę. Marek mówi mi, żebym mu pokazała mapę, która pokazuje szlak na Damavand. Odchodzi on z jakiegoś Polur. Patrzymy na mapę. No niech to szlag, Polur jest jakieś paręnaście kilometrów za nami. No tak, ten koleś budził nas pewnie, żebyśmy wysiedli tam, gdzie wysiąść powinniśmy. Nic to, bierzemy plecaki i próbujemy coś łapać. Zauważa nas jakiś facet i oferuje, że podwiezie nas do Polur. Za darmo. Czy to jakaś podpucha? Zobaczymy. Gość rzeczywiście zawozi nas pod bazę, ale gdy orientuje się, że budynek jest zamknięty, nie pozwala nam wysiąść. Mówimy, że nic nie szkodzi, że sobie rozłożymy namiot tam kawałek wyżej. Jedziemy jeszcze dwie serpentyny dalej, ale gdy chcemy, żeby nas wysadził to protestuje, gdzieś dzwoni, po czym znów zjeżdżamy na dół do wioski. No niech to. Pojawia się jakieś drugie auto, z którego wysiada gość z synem. Zaczynamy być już naprawdę mocno zmęczeni tym nadmiarem pomocy. Na szczęście udaje nam się z nimi ustalić, że rozbijemy sobie namiot tu pod obozem i będziemy rano grzecznie czekać aż otworzą. Pewnie tak im zależy na tym, żebyśmy zostali, bo liczą na to, że zapłacimy 50 dolarów za pozwolenie na wejście na szczyt. Gdy tylko auta odjeżdżają, uciekamy w krzaki. Wspinamy się po ciemku ponad drogą, szukając jakiegoś fajnego miejsca na rozstawienie namiotu. W międzyczasie zauważamy, że drogą co jakiś czas jeżdżą auta. Hmm, może uda nam się złapać coś, co zawiezie nas do szlaku? Tu gdzie jesteśmy i tak nie ma za bardzo gdzie się rozbić (za to jest imponujący widok na Damavand), więc złazimy na drogę i czekamy, aż coś pojedzie. Zamiast samochodów pojawiają się jednak dzikie psy. Szczekanie i wycie słychać z różnych stron i jakby coraz bliżej. Cholera, nie ma gdzie uciekać. Chyba jednak musimy wrócić pod tą cholerną bazę. O, coś jedzie. Niech to - okazało się, że to ten gość z synem z drugiego auta. Proponują nam nocleg w jakiejś górskiej chatce. Jesteśmy mocno sceptyczni, bo nie wiadomo, gdzie nas wywiozą, a szkoda byłoby znów stracić pół dnia, żeby znaleźć się w miejscu, w którym jesteśmy teraz. Jak na złość mija nas drugie auto, wyglądające na takie, które jedzie z dostawą do drugiej bazy. Czy właśnie straciliśmy szansę na dostanie się pod górę? Tego się już nie dowiemy. Ale najprawdopodobniej i tak tamci by nas nie zabrali, więc dobre i to. Nie widząc szczególnie lepszej opcji, zgadzamy się i wsiadamy. I zaraz zaczynamy tego żałować, bo jedziemy gdzieś całkiem daleko od Polur i Damavandu, na jakiś zupełny koniec świata. Zostawiamy auto tam, gdzie było w stanie dojechać, po czym idziemy pieszo do małej, górskiej chatki. Tam otwierają nam jedną z izb (jest jeszcze jedna z niezależnym wejściem), przynoszą pościel i każą się rozgościć. Mówią, że o 7 rano mamy być gotowi. No to mamy trzy godziny spania. Mam nadzieję, że rano nas podrzucą choćby do drogi.
Koszty:
- 270 000 dwa bilety na autobus do Kaszanu;
- 150 000 magnesy Marty;
- 100 000 magnesy Marka;
- 100 000 herbatka Marka;
- 480 000 szafrany;
- 20 000 kryształki cukru z szafranem;
- 850 000 taksówka na pustynię;
- 150 000 herbatki zielone i czarna;
- 320 000 dwa bilety autobusowe do Teheranu;
- 270 000 dwa bilety autobusowe do Polur (pod Damavand).
= 2 710 000 riali
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz