poniedziałek, 19 lutego 2018

KOSTARYKA NIKARAGUA KANADA BELGIA 2018 - DZIEŃ 13

wtorek, 6 lutego 2018

NIKARAGUA
DZIEŃ 6
(13 DZIEŃ PODRÓŻY)

Esteli -> Estanzuela -> Finca el Jalacate -> kosmiczne zadupie -> Estanzuela -> Somoto

Dziś chcemy obejrzeć ryciny naskalne Majów, które ponoć są gdzieś w parku Tisey Estanzuela. Droga wydaje się dość prosta. Zanim wyruszymy, wstępuję na pyszne śniadanko tam, gdzie jedzą miejscowi. Będzie mi brakowało tych zestawów.


Dojazd okazuje się trudniejszy niż podejrzewałyśmy. Kawałek podwozi nas gość, który buduje dom w pobliżu, ale nadal zostaje nam do przejścia jakieś 10 kilometrów. Droga wije się coraz bardziej pod górę i staje się coraz bardziej szutrowa. W górę jadą tylko motory. Niedobrze. No nic, damy radę. Pokonujemy ze trzy kilometry, które dzielą nas do Estanzueli i zastanawiamy się, co dalej. Przejście tych siedmiu kilometrów pod górę z całym szpejem to strata czasu i energii. Może by tak - korzystając z tego, że mijamy te kilka zabudowań - poprosić kogoś o odpłatą podwózkę? Padło na jakiegoś kolesia z motorem, który akurat coś sobie dłubał przy domu. Okazuje się, że pan jest pastorem, a dom to kościół. Bez problemu zgadza się za dwa dolary podrzucić nas na górę. Najpierw jedzie ze mną, potem wraca po Karolinę. Jazda jest karkołomna, wytrzęsłam się na tych kamieniach za wszystkie czasy. Ksiądz dawał czadu. Na drodze spotkaliśmy ogromnego czarno-pomarańczowego węża. Na Karolinę czekam na betonowym przystanku autobusowym na środku niczego. No ale skoro jest przystanek to prędzej czy później będzie stąd jakiś autobus. Niestety raczej później niż prędzej, ale wtedy jeszcze o tym nie wiem.
Gdy ksiądz przyjeżdża z Karoliną, dajemy mu nasze prawie ostatnie cordoby, akurat równowartość dwóch dolarów. Ksiądz patrzy na nas zdziwiony i mówi, że nie dwa (dos) tylko dziesięć (diez). Cholera, popieprzyłyśmy. No ale halo - dwa kursy po 7 kilometrów dają łącznie 28 kilometrów. Niechby taki motor spalił 10 litrów na stówę to przy cenie niecałych 30 cordob za litr diesla koszt paliwa wynosi jakieś 80 cordob. Trzy dolary. Może nie dwa, ale na pewno nie dziesięć. Podwózka zajęła mu góra pół godziny, więc niech nie przesadza. Nie mamy więcej drobnych, więc dajemy mu akurat ostatnie 80 cordob, pokazujemy mu kartę dając do zrozumienia, że cajero automatico to tu raczej nie ma, bardzo przepraszamy i oddalamy się jak niepyszne. Oszukałyśmy księdza, pójdziemy do piekła.



To właśnie kościół, który krył się we wnętrzu budynku. Sądząc po tej perkusji (i motorze, który na pewno do tanich nie należał), na biednego nie trafiło.


Uff, w końcu jesteśmy na miejscu. Albo i nie.

Tam, gdzie ksiądz nas wysadził, biegła ścieżka prowadząca na szczyt góry. Śladów malowideł Majów brak. Wracamy się więc do pobliskiej restauracji zapytać o drogę. Mamy na telefonie jedno zdjęcie miejsca, którego szukamy. Chłopak, do którego się zwróciłyśmy, wie o co chodzi i tłumaczy nam, gdzie mamy dalej iść. Na szczęście nie jest to bardzo daleko.

Widok ładny, ale ani śladu Majów:



Po drodze znajdujemy jakiś mały lokalny sklepik. Wymieniamy sobie u pana walutę, zostawiamy plecaki i ruszamy ścieżką w stronę miejsca, którego szukamy od rana.


Przy wejściu wita nas jakiś dziadek, który koniecznie chce sobie zrobić z nami zdjęcia. Niby to pozuje do zdjęcia a tak naprawdę to bezceremonialnie chwyta mnie za cycka. Po doświadczeniach z Indii czy Sri Lanki moja cierpliwość do tego typu zachowań jest już zupełnie wyczerpana, więc dziadek dostaje solidnego raza z łokcia. Chyba zadziałało, bo zrobił zmieszaną minę i wybąkał coś na kształt przeprosin. Dopiero po powrocie przeczytałam, że ten bezceremonialny dziadeczek to najprawdopodobniej Alberto Gutierrez, autor tutejszych dzieł. Ponoć tworzy on te ryciny od roku 1988. On we własnej osobie, a nie żadni, kurwa, Majowie. To by wyjaśniało obecność wszelkiej maści Chrystusów, krzyży i helikoptera.

Ekspozycja zaczyna się od małych kamieni aż po wielką skałę z wyrytymi na niej różnymi motywami. Widać duże wpływy religijne. Wpływy Majów są chyba raczej słabe.













W tym miejscu zastanawiałyśmy się nad tym, czy Majowie potrafili przewidywać przyszłość ;)













Czyżby Majowie byli fanami Gwiezdnych Wojen? ;)


Miejsce niewątpliwie było warte odwiedzenia, ale niekoniecznie tracenia na niego całego dnia. Gdy wracamy, odbieramy plecaki od pana, wymieniamy u niego walutę i kupujemy wodę mineralną. Pan jest bardzo miły, ale gdy odchodzimy, Karolina mówi, że słyszała, jak siedział na zapleczu i ciężko dyszał. Sklepik wyglądał tak, że sprzedawca siedział w takiej drewnianej budce z otworem służącym jako lada, a pod zadaszeniem, ale po drugiej stronie tej lady znajdowały się drewniane ławki, na których mogli siedzieć kupujący. Gdy ruszyłyśmy w drogę powrotną i zmierzałyśmy w stronę głównej drogi zauważam, że pan kładzie się na jednej z ławek i wykonuje ruchy frykcyjne. Mówię do Karoliny, że japierdolę, gość rucha ławkę, a ona że nie, że on ją tylko próbuje przesunąć. Hmm, chyba posunąć. Po chwili jednak gość przenosi się na drugą ławkę i przystępuje do kontynuowania ruchów posuwisto-zwrotnych. Patrzymy osłupiałe, nie wierząc w to, co widzimy. No gość naprawdę uprawia seks z ławką. Jesteśmy pod wrażeniem fantazji tego gościa. Jak on w ogóle wpadł na coś takiego. Słowo "posuwać" już nigdy nie będzie takie samo...

Do autobusu mamy jeszcze trzy godziny. Siadamy w pobliskiej restauracji. Do otwarcia jest jeszcze godzina. Zimno i wieje, ubieramy wszystkie nasze ciuchy i próbujemy uczyć się hiszpańskiego. Gdy otwierają lokal, zamawiamy sobie obiadek. Ja mam zestaw podobny do śniadaniowego, a Karolina dodatkowo mięso i sałatkę. Nie da się spokojnie zjeść, bo mamy towarzystwo - psa i kota, które stoją przy nas i nie dają zjeść bo chcą, żeby je karmić :)




To nasza restauracja na końcu niczego:

Po długim oczekiwaniu w końcu łapiemy autobus. Tutaj to dopiero są jaja. W Karolinie zakochuje się chłopak sprzedający bilety, który zaczyna jej na tych biletach pisać liściki. Najpierw chciał numer telefonu, a potem napisał jakieś pytanie. Po przetłumaczeniu mało się nie udusiłam ze śmiechu. To oświadczyny! Karolina mówi, że zachowa ten liścik sobie do końca życia, bo to pierwszy raz, kiedy ktoś się jej oświadczył. Z ogromnym bólem serca zmuszona jest odmówić, po czym pan zwraca się do mnie z pytaniem, czy jestem ... matką Karoliny? Nosz kurwa! Jestem od niej starsza, ale - do diabła - dwa lata! Ała! Nie, nie oddam panu ręki Karoliny, spadaj dupku.

Próbujemy łapać stopa do Somoto, ale jesteśmy w środku miasta, więc nie idzie to zbyt dobrze. Decydujemy się ruszyć na pobliski dworzec i jest to bardzo dobra decyzja, bo właśnie odjeżdża ostatni autobus. Tym oto sposobem wieczorem docieramy do celu. Poznajemy trójkę Niemców, którzy też szukają spania. Postanawiamy połączyć siły. Znajdujemy bardzo fajny hostal w takim drewnianym domku. Właściciel proponuje nam wycieczkę do kanionu za 15 dolarów, jeśli wybierzemy się całą piątką. Pomysł wydaje się dobry - będziemy mieć przewodnika, kamizelki i jakąś łódkę. Umawiamy się na 9 rano, po czym idziemy na spacer po miejscowości. Prawie wszystko jest zamknięte na głucho. Robimy tylko zakupy w spożywczaku i wracamy, bo trzeba się wyspać. Ku naszemu zaskoczeniu po powrocie spotykamy faceta, którego poznałyśmy w autobusie do Esteli dwa dni temu. Właściciel noclegów jest jego przyjacielem i przyjechał go odwiedzić. Świat jednak jest mały :)


Siedziba jakiejś lokalnej partii politycznej:

Koszty:
- śniadanie i kawa: 45 NIO;
- podwózka przez księdza na motorze: 40 NIO;
- woda mineralna: 20 NIO;
- wstęp do Finca el Jalacate: 25 NIO;
- obiad na zadupiu: 60 NIO;
- autobus do Esteli: 20 NIO;
- autobus w Esteli: 4 NIO;
- przejściówka do wtyczki (bo zgubiłam - Adasz mnie zabije): 22 NIO;
- autobus do Somoto: 34 NIO;
- nocleg w Somoto: 5 USD;
- wycieczka do kanionu: 15 USD;
- papierosy: 100 NIO;
- kakao: 30 NIO;
- woda: 10 NIO.
  RAZEM: 410 NIO + 20 USD, czyli jakieś 113 złotych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz