poniedziałek, 19 lutego 2018

KOSTARYKA NIKARAGUA KANADA BELGIA 2018 - DZIEŃ 10

sobota, 3 lutego 2018

NIKARAGUA
DZIEŃ 3
(10 DZIEŃ PODROŻY)

Granada -> Masaya

Patrzcie, jakie towarzystwo miałam dzisiejszej nocy ;) Kładłam się spać dość wcześnie, kiedy w pokoju jeszcze prawie nikogo nie było, więc ten widok był dla mnie pewnym zaskoczeniem. Podobnie jak maleńki skorpionik, który maszerował właśnie po moim prześcieradle...


Czworonożny mieszkaniec:

Tak dziś mieszkałyśmy:




Jest klimat ;)




 Po wypiciu kawy i zjedzeniu wczorajszych bananów ruszamy w miasto. Granada, leżąca u stóp wulkanu Mombacho, była przez pewien czas stolicą Nikaragui. Konkurowała o to miano z Leonem. Koniec końców stolicą została Managua - sztuczny twór, który powstał po to, by żadne z miast nie czuło się pokrzywdzone tudzież nie było faworyzowane.

Na placu pod katedrą jest dość sporo budek z w miarę niedrogimi pamiątkami. Postanawiamy zaopatrzyć się tu w parę gratów, bo nie wiadomo, czy będzie jeszcze okazja.


Monumentalna kolonialna katedra górująca nad panoramą miasta. Warto wejść na wieżę, z której rozpościera się niesamowity widok.














Gdy czytałam relacje z Granady spotkałam się z opiniami, że miasto jest nieautentyczne i zrobione pod turystów. Fakt, jest to turystyczne miasto, ale na pewno nie zgadzam się z opinią, że jest sztuczne i że nie warto się tam wybrać. Na nas zrobiło duże wrażenie. Bardzo przyjemnie spacerowało się wzdłuż szeregów pomalowanych na jaskrawe kolory kolonialnych budynków. Podoba się nam na tyle, że spędzamy tu prawie cały dzień. Ale oceńcie sami.








Na wybrzeże jeziora Nikaragua nie idźcie,  bo - podobnie jak na Ometepe - brzydkie jak noc listopadowa. Jeśli macie czas, warto rozważyć wycieczkę nad lagunę de Apoyo, powinna być ładniejsza.



Sklepik z wyrobami z czekolady. Wszystko mieli - likery, wina, wszelakie kremy, masła, czy przekąski z orzeszkami w środku. Szczerze przyznaję, że spędziłyśmy tam dość dużo czasu głównie dla darmowych próbek. Wiem, pójdziemy do piekła. Gdyby nie ciężar i problemy z przewozem (nie wiem jeszcze, że i tak będę nadawać bagaż) to na pewno coś kupiłybyśmy, bo ceny nie były mocno wygórowane.

Zwróćcie uwagę w szczególności na to, jak przedstawione na obrazku po prawej zostało "50% pure cacao" a jak "sugar 50%" po lewej. Marketing dźwignią handlu :D

W końcu mamy porządny obiad. Jedną z potraw jest Indio Viejo. Niestety nie pamiętam nazwy drugiej, ale wiem, że zapomniałyśmy o Vigaronie, który można zjeść tylko w Granadzie. Tak że pamiętajcie - jeśli tutaj to tylko Vigaron. Co nie zmienia faktu, że obiadek smakował doskonale.





Po posiłku kontynuujemy nasz spacer po kolonialnych uliczkach.






Jedyne papużki, jakie udało nam się dostrzec:












Oto i gwiazda - nikaraguański rum! Jeszcze nie wiemy, że dziś wieczorem będziemy się przy nim świetnie bawić :)



Urocze chicken-busy:


Koń też jest popularnym środkiem transportu:

Oranżadka w woreczku :) W autobusach można kupić kakao w woreczku. Stopień trudności jest wyższy, bo jest bez słomki i jedyną opcją wypicia jest wygryzienie dziurki na rogu i picie przez tą dziurkę. Jest do zrobienia. Potem pojawia się problem, gdzie wyrzucić ten wypity woreczek z lodem. Normalnie ludzie tu ciepią wszystko przez okno, ale jednak trochę jakoś dziwnie...

A co to wyrosło na drutach elektrycznych?

Po południu łapiemy autobus i jedziemy do Masayi. Chcemy zobaczyć wulkan nocą. Najpierw jednak znajdujemy spanie. O dziwo nie jest to takie proste, bo wszędzie liczą sobie co najmniej po kilkanaście dolarów od osoby. W końcu jednak znajdujemy fajny pokój. Zrzucamy plecaki, zmieniamy ciuchy i lecimy do parku narodowego.
Idąc na dworzec zauważam taką oto damę (w jej wnętrzu krył się jakiś młodzieniec). Teraz już mniej-więcej wiem, o co chodzi w tej szopce, ale o tym opowiem Wam przy okazji miasta Leon.

Żeby dostać się do parku trzeba złapać autobus jadący do Managuy. Wystarczy powiedzieć kierowcy, żeby Was wysadził przy wejściu. Wszystko jest dobrze oznaczone na Maps.me.

Przed budką strażników czeka ogromna kolejka samochodów i jacyś ludzie. Nie za bardzo wiemy, o co chodzi, więc pytamy u źródła, czyli w budce. Pan mówi, że na wulkan nie można iść pieszo - trzeba albo mieć auto albo skorzystać z oferowanego przez nich transportu, ale trzeba czekać ponad godzinę i kosztuje on jakoś ponad sto cordob. Dobra no, trzeba rozejrzeć się po tej kolejce. Udaje się za pierwszym strzałem - pukamy do pick-upa, który ma wolne miejsca a za kierownicą siedzą biali i pytamy, czy możemy dzielić z nimi wyprawę na wulkan. Zgadzają się z radością. Okazują się dwoma Hiszpanami pracującymi tu w jakiejś organizacji wspierającej rozwój turystyki. Są naprawdę świetni, lepszego towarzystwa nie można sobie wymarzyć. No to jedziemy. Na początku trochę się stresujemy, bo kolejka jest naprawdę dupna i nie wiadomo, czy zdążymy zobaczyć wulkan, bo park jest otwarty tylko do 19-tej. Na szczęście udaje nam się tam dostać.


Na wulkanie (ze względu na toksyczne wyziewy) można przebywać jedynie 15 minut, ale jest to naprawdę niezapomniane 15 minut. Wstęp kosztuje równowartość 10 dolarów (bilet w dzień jest dużo tańszy niż ten nocny - można się tam dostać do 16:30, potem jest godzina przerwy i od 17:30 rozpoczynają się wjazdy nocne), ale naprawdę warto. Zobaczenie wnętrza aktywnego wulkanu było jednym z bardziej zapadających w pamięć doświadczeń. To tak jak z tymi żółwiami na Sri Lance - przyjechałam tu właśnie po to, żeby zobaczyć ten widok. Żadne zdjęcie tego nie odzwierciedli.



Panowie zabierają nas jeszcze do centrum dla odwiedzających, w którym mieści się małe muzeum poświęcone wulkanom. Można tam też uczestniczyć w zwiedzaniu z anglojęzycznym przewodnikiem.




W sumie gdybyśmy miały plecaki to mogłybyśmy jechać z naszymi nowymi znajomymi do Managuy. Dam sobie rękę uciąć, że daliby nam się u nich przekimać. Podwożą nas do miasta mimo, że mają zupełnie nie po drodze. Mam ochotę zaprosić ich na kawę albo piwo, ale Karolina jest temu bardzo niechętna. Na tyle mocno, że chce, żeby nas wysadzili przy wjeździe do centrum tak, żeby nie wiedzieli, gdzie mieszkamy. Szkoda, bo byłam naprawdę ciekawa tych gości i ich historii. Zwłaszcza jednego, który od kilkunastu lat w ramach swojej pracy mieszka w różnych egzotycznych krajach. No trudno, widać tak musi być.

Tak wygląda nasz pokój (na bambusowym łóżku spała Karolina, ponoć nie jest ono najwygodniejsze):

Mieszkamy blisko supermarketu, więc kupujemy sobie rum, colę (nikaraguańską!), tacosy i sos i rozsiadamy się na balkonie (na naszym piętrze jest taki fajny kolonialny balkonik wychodzący na drogę), pijąc rum, przegryzając go tacosami, śpiewając i tańcząc do hiszpańskiego karaoke ku uciesze przechodniów. Pura vida!

Koszty:
- pamiątki: 455 NIO;
- wejście na wieżę katedry w Granadzie: 30 NIO;
- autobus do Masayi: 10 NIO;
- nocleg w Masayi: 7,5 USD;
- różowy soczek w woreczku: 10 NIO;
- autobus na wulkan: 10 NIO;
- wstęp na wulkan: 310 NIO (równowartość 10 dolarów);
- zakupy spożywczo-alkoholowe w markecie: 273 NIO;
- ryż na mleku w woreczku: 10 NIO;
- woda mineralna: 24 NIO do podziału na nas dwie;
- papierosy: 24 NIO.
RAZEM: 1144 NIO + 7,5 USD, czyli około 150 złotych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz