wtorek, 31 października 2017

SRI LANKA 2017 - DZIEŃ 6

piątek, 27 października 2017

Hikkaduwa -> Ambalangoda

Od rana dziś piękna pogoda. Karolina wybiera się na poranne zajęcia jogi, a ja (z powodu starej kontuzji joga jest dla mnie w dużej mierze niewykonalna) wyleguję się w tym czasie na plaży. Nie są to Andamany, ale też nie można narzekać ;)



Po powrocie Karoliny idziemy coś zjeść. Tutaj to już kompletnie nie ma szans zjeść coś nie zrobionego pod turystów. Dostajemy więc jakąś resztkę ze śniadania, za którą płacimy jak za zboże. Chociaż tyle, że było dobre ;)


Po śniadaniu rozkładamy się na plaży. Karolina idzie na ajurwedyjski masaż, a ja - póki co wyleczona z ajurwedyjskich masaży - zostaję trochę się pokąpać i poopalać.

Krabiki na pomoście:

Pływałam trochę z maską i rurką. Rafa jest wprawdzie zdechła, ale udało mi się zaobserwować parę białych rybek. Ze względu na fale trochę trudno się pływało (chwila nieuwagi i można wpaść na skały albo na jeżowca), więc po krótkiej obserwacji podwodnego życia postanawiam kawałek się przejść.



Zrobiłam kilka kroków i oniemiałam. Żółwie! Prawdziwe morskie żółwie! Piękności! Warto było tu przyjechać choćby dla tych żółwi. Cztery cudne stworzonka pływały sobie wśród zachwyconych turystów, karmione wodorostami, które rozdawał jakiś miejscowy. Tylko spójrzcie:









Prawdziwe wolno żyjące żółwie wodne. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem. Teraz możemy wracać.
Po południu schodzimy z plaży, wracamy po plecaki i zbieramy się w dalszą drogę. Naszym celem jest Ambalangoda, gdzie chcę się spotkać z Sumudu, dziewczyną, którą mam w znajomych na Facebooku.



Do Ambalangody docieramy autobusem wczesnym wieczorem. Sumudu poleciła mu guesthouse prowadzony przez jakiegoś jej krewnego, więc kierujemy się właśnie tam. Nie znamy adresu, ale o dziwo tuk-tukarz od razu wie, o jakie miejsce chodzi. Ambalangoda na pierwszy rzut oka wyglądała na raczej większe miasto. Upajam się tym zgiełkiem. Miasto żyje swoim życiem. Brak tłustych rozebranych białych dupsk turystów. Nikt nam nic nie wciska. Nikt nie mówi do nas po rosyjsku. Miła odmiana po bardzo turystycznej Hikkaduwie.
W guesthousie widają nas serdecznie i częstują dzbankiem herbaty. Oferują nam pokój który "normalnie wynajmują po 3000, ale że jesteśmy po znajomości to dostaniemy zniżkę i mamy zapłacić tylko 2000 rupii". Patrzymy skonsternowane i mówimy, że w dużo bardziej turystycznych miejscach płaciłyśmy po 1500. Chłopak z uśmiechem macha ręką i mówi, że "dla przyjaciół Sellakapu (ojca Sumudu) może być 1500". Przynajmniej herbatę mamy gratis ;)
Wieczorem przyjeżdża Sumudu z ojcem i zabierają nas na kolację. Okazują się bardzo sympatycznymi ludźmi, z którymi można bardzo ciekawie porozmawiać. Trochę tylko czułyśmy się dziwnie, że nie zamówili nic do jedzenia dla siebie i tylko tak siedzieli i patrzyli jak jemy. Sellakapu chciał uregulować nasz rachunek, na co oczywiście absolutnie się nie zgodziłyśmy. Może dlatego nic nie jedli, bo bali się, że wyjdzie ich drogo?



Pamiątkowa fotka z nowymi-starymi znajomymi:

Nasz pokój. Podłoga była wprost niemożliwie brudna i klimatyzacja sama się włączała na mrożenie, ale dałyśmy radę ;) Przynajmniej jest tak ciepło, że niepotrzebna jest ciepła woda :)

Nasz ostatni sri-lankański przyjaciel:

Na jutro wcześnie rano nasz gospodarz umówił nam tuk-tuka, który zawiezie nas na safari na łódkach na rzece Maduganga, która tak naprawdę jest jeziorem (mamy zapłacić łącznie 3000 rupii - nie jestem przekonana, czy to najlepsza cena).
Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi gośćmi w przybytku Sumudu. Dalej śmieję się na myśl o oburzeniu Sellakapu na to, że mogłyśmy być tak nieodpowiedzialne by nie zabukować wcześniej tego noclegu. "A co, gdyby było pełne obłożenie?" ;) Cóż...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz