wtorek, 31 października 2017

SRI LANKA 2017 - DZIEŃ 5

czwartek, 26 października 2017

Ella -> wodospad Ramboda -> Wellawaya -> Tangalla -> Hikkaduwa

Wstajemy w miarę rano, bo trzeba się jakoś nad to morze w końcu dostać. Opuszczamy nasz pokoik (abstrahując od dziur w ścianach przez które wlatują ćmy to był bardzo fajny) i ruszamy na śniadanko.



Ella jest turystycznym miasteczkiem, ciężko znaleźć coś nie robionego pod białych. Decydujemy się na małą restauracyjkę, w której sprzedawane są też ajurwedyjskie kosmetyki. Nie wiem czy wiecie, ale to nie Indie, lecz Sri Lanka jest ojczyzną ajurwedy. Zaopatruję się w szampon, mydło, pastę do zębów i jakiś krem. Ten krem okaże się później tym cudem, którym smarowano mnie w Pinnawali. Za wszystko płacę jakieś naprawdę śmieszne pieniądze. Zamawiam słynne hoppersy (wtedy jeszcze nie wiem, że są słynne). Smakują bardzo fajnie. Takie cienkie naleśniczki - na zdjęciach poniżej z jajkiem i serem, ale wybór jest znacznie szerszy.



Tak posilone ruszamy w dalszą podróż. Nasza gospodyni mówi nam, że możemy dostać się nad wodospad Ramboda autobusem. Ustawiamy się więc na poboczu i po chwili kiwamy na nadjeżdżającego busa. Zasada wsiadania jest mniej-więcej taka jak w Indiach - autobus tylko trochę zwalnia i trzeba wsiadać i wysiadać w biegu. Na szczęście nie jest to aż takie szaleństwo jak w Indiach.

Mijany po drodze Little Adam's Peak:

Po krótkim postoju w mieście i dość krótkiej jeździe wyskakujemy pod wodospadem. Od razu zlatują się sprzedawacze wszelkiego dobra. Tym razem na standardowe "where are you from" zapala mi się nad głową żarówka i z rozbrajającym uśmiechem odpowiadam: "Burkina Faso". Prawie się udusiłam, próbując zachować powagę patrząc na ich miny, ale cel osiągnięty - kupiłam magnesy za naprawdę niską cenę. Patrzenie na rozdziawione gęby, gdy na poczekaniu opowiadam jakąś bajkę o życiu w Burkina Faso - bezcenne. Hmm, może by wybrać się do Burkina Faso?

Z Elli autobusem dojedziemy do miejscowości Wellawaya. Tam jest duży dworzec autobusowy, z którego można dojechać w wiele innych miejsc. Jedziemy więc do "Wala-coś-tam" (za diabła nie umiałyśmy zapamiętać tej nazwy) i tam przesiadamy się do autobusu nad morze. Raczej nie mamy czasu na zwiedzanie wybrzeża, wybieramy więc jedną miejscowość - pada na Hikkaduwę.

Jakiś lokalny protest:



Myślałyśmy o zatrzymaniu się w Weligamie lub Ahangamie, czyli miejscowościach, w których urzędują słynni "rybacy na szczudłach", czyli goście łowiący w przykucu na takich specjalnych palach. Byłoby to całkiem fajne, gdyby było prawdziwe. Przed wyjazdem czytałam jednak, że oni już dawno w ten sposób nie łowią. Rybacy za odpowiednią opłatą wchodzą jedynie na te patyki i pozują udając, że łowią. Totalna komercja. Autobus przejeżdża wzdłuż wybrzeża, więc widzimy, że rzeczywiście patyki stoją puste.

Tak właśnie wyglądają te "szczudła". Wybaczcie krzywe morze - w autobusie trzęsło.

Po południu docieramy do Tangalle, gdzie przesiadamy się do autobusu do Hikkaduwy. Na miejsce docieramy akurat na zachód słońca. Standardowo tuk-tukarz znajduje nam nocleg za 1500 rupii. Fajny, zaraz przy plaży. Do centrum i na główną plażę jest kawałek, ale to akurat żaden problem.

Przyjaciel spotkany w dworcowej toalecie:

Zachód Słońca. Jak dobrze odpocząć na plaży :)


Gdy robi się ciemno, jest jeszcze wcześnie. Wykorzystuje więc ten czas na robienie zakupów pamiątkowych. Idziemy też na elegancki obiad do nadmorskiej restauracji. Krewetki w sosie kokosowym smakują nieziemsko, gdy zajada się je na egzotycznej plaży.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz