wtorek, 31 października 2017

SRI LANKA 2017 - DZIEŃ 2

poniedziałek, 23 października 2017

Kandy -> Polonnaruwa -> Kandy


Z naszych planów pójścia na poranną Pudżę wyszło z tyle, ile z zeszłorocznego wschodu Słońca znad Annapurny. Wstajemy o wiele za późno, zbieramy się i ledwo żywe (kurde, co jest z tym klimatem?) schodzimy w stronę miasta. Świątynia zęba Buddy, do której idziemy, leży na brzegu jeziora Bogambara. Okolica jest tak przyjemna, że postanawiamy iść pieszo.


To widok z tarasu naszego domku:


A to nasz domek:


Dzięki temu, że sezon się jeszcze nie rozpoczął, większość tego typu obiektów świeci pustkami. Często zresztą tłumaczono nam, gdy chciałyśmy coś targować, że w sezonie, czyli za około dwa tygodnie, ceny będą dwa razy wyższe. Wygląda na to, że termin jednak nie był taki zły. Pogoda jest fajna, ceny niższe i na pewno mniej tłoczno niż w pełni sezonu.


Jak na 23 złote na osobę to pokoik był całkiem sympatyczny:


Tuk-tuk właściciela naszego spania. Swoją drogą, bardzo sympatycznego gościa, gotowego organizować nam wypady jakie tylko zapragniemy. Generalnie na każdym kroku widać, że ci ludzie żyją z turystyki, bo praktycznie każdy kierowca tuk-tuka czy właściciel guesthousa ma w swojej ofercie szeroką gamę własnej organizacji wycieczek, do których usilnie próbuje Cię namówić. Ceny są do przeżycia, więc jeśli nie chcę Wam się samemu ogarniać to warto to rozważyć.







Wstęp do świątyni zęba (Sri Dalada Maligawa) kosztuje 1500 rupii. No tak, biały to przecież chodzący milion dolców. Tutaj tych spraw dość dobrze pilnują i nie da się za bardzo przemknąć bez kupowania biletu. No nic, bulimy i idziemy.







Sam ząb jest dostępny tylko dla najwyższych buddyjskich dostojników. Na co dzień jest głęboko schowany, a wyciągają go tylko na specjalne kościelne okazje. W środku panuje uroczysta atmosfera, ludzie składają kwiaty, a potem siadają i zagłębiają się w medytacji. Siedzimy i obserwujemy ich przez chwilę.











Przy świątyni jest też muzeum buddyzmu, przedstawiający Buddę z różnych krajów. Chętnie spędziłybyśmy tam więcej czasu, ale chcemy zdążyć do Polonnaruwy.



Kusi nas górujący nad miastem posąg Buddy (świątynia Bahirawakanda Sri Maha Bodhi), więc bierzemy tuk-tuka (500 rupii) i jedziemy na szczyt. Wstęp kosztuje 250 rupii. Warto, budda prezentuje się naprawdę okazale. Z tyłu posągu są schody, ale - ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu - kończą się gdzieś na wysokości szyi Buddy. Gdyby pozwolić turystom wchodzić na sam szczyt byłaby to chyba obraza uczuć religijnych, gdyż wyznawcy Buddyzmu wierzą, że w głowie człowieka jest jego dusza. Trochę tak głupio byłoby chodzić Buddzie po duszy.





Autobus do Polonnaruwy kosztuje nas 185 rupii za osobę i jedzie chyba ze cztery godziny. Coraz czarniej widzę możliwość zdążenia zwiedzenia ruin, nie mówiąc już o świętej górze Sigiriya (w pobliżu jest bliźniacza a dużo tańsza Pidurangala, z której podobno też Sigiriyę dobrze widać) czy złotej świątyni w Danbulli.
Bilet do Polonnaruwy kosztuje 25 dolarów. Zastanawiam się, czy w ogóle warto tam o tej porze iść, bo to wielki obszar, a bilet jest ważny tylko na dany dzień. No ale co, czekać do jutra i stracić dzień?
Problem rozwiązali nam tuk-tukarze, którzy napadli nas zaraz jak tylko wsiadłyśmy z autobusu. Zaproponowali, że za 6000 rupii zorganizują nam zwiedzanie bez biletów, bo znają jakieś dzikie przejścia. Sześć tysi to jakieś 40 dolarów. Oszczędzamy po piątce i jeszcze dodatkowo nie płacimy za tuk-tuka. Nie mamy lepszego pomysłu, więc się zgadzamy. Nie wyszło to źle, ale teraz zrobiłybyśmy to trochę inaczej. Wybrałybyśmy punkty, które najbardziej nas interesują (Internet jest pełen mapek Polonnaruwy i porad, co tam jest najfajniejsze) i według tej listy kazałybyśmy jeździć kierowcy - nawet, gdyby wymagało to zakupu normalnego biletu i wyższej ceny tuk-tuka. Zamiast tuk-tuka można wynająć rower (podobno kosztuje 300 rupii). No bo tak to było całkiem śmiesznie, ale mam wrażenie, że parę fajnych rzeczy nam umknęło.
Nasz kierowca to bardzo sympatyczny koleś, który wozi nas w miejsca, gdzie ma przekupionych strażników i w miejsca, gdzie można przejść na dziko przez jakieś krzaki. Zaliczamy jeden przypał, gdy zwracamy na siebie uwagę strażnika niewłaściwym ubiorem w świątyni (nie miałyśmy zakrytych ramion - nie wpadłyśmy na to, że ta kupa kamieni to miejsce kultu) i jedną spektakularną ucieczkę tuk-tukiem, gdy nasz kierowca zostaje zauważony w miejscu, gdzie już go znają. Widziałyśmy może nieco mniej ruin niż normalni turyści, ale za to miałyśmy okazję podglądać małpy, warana i owocożerne nietoperze.




Nietoperki:

Waran:

Wszechobecne małpy:

Ten gatunek jest bardzo spokojny, nie atakuje ani nie zaczepia, tylko siedzi i się patrzy, ewentualnie zajmuje sobą i innymi małpiakami.











W pobliżu jednego z dzikich przejść do zabytków:






Wycieczkę kończymy akurat tak, żeby zdążyć na wieczorny autobus do Kandy. No trudno, trzeba olać święte góry, jeśli chcemy wyruszyć jutro na pola herbaty.


Dziś za 2000 rupii mamy jeszcze lepszy pokój. Znalazłyśmy sposób na zabicie karalucha: wystarczy go obrócić do góry nogami. Nasz dzisiejszy przyjaciel sam się przewrócił i tak się bujał całą noc na pancerzyku, dyndając nóżkami. Rano już nie dyndał. Nie pomogłyśmy. Pójdziemy do buddyjskiego piekła.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz