czwartek, 21 września 2017

ISLANDIA 2017 - DZIEŃ 1

niedziela, 27 sierpnia 2017 i poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Dom -> Gliwice -> Wrocław -> Keflavik -> Hvalfjörður -> Rauðfeldsgjá -> Arnarstapi -> Kirkjufell -> Látrabjarg -> Fjallfoss

dystans: ok. 850 km

Wprawdzie nasz lot mamy dopiero o 16-tej, ale podróż rozpoczynam już w niedzielę rano. Najpierw jadę do Martina do Gliwic, gdzie zostawiam swoje auto. Dopakowujemy sprzęt i ciuchy Martina do "pana Zbyszka" (kochani, błagam, jeśli pakujecie się z kimś do bagażu to miejcie swoje ciuchy w reklamówkach, workach czy jakkolwiek - tak, żeby były w miarę w kupie i ogarnięte tak, żeby po przylocie i przepakowaniu szpeju móc je trzymać w miarę w jednym miejscu) i ruszamy w kierunku Wrocławia. Zanim pojedziemy na lotnisko zatrzymujemy się jeszcze w centrum na bardzo dobrej pizzy. Po obiedzie zostawiamy auto (tutaj) i zostajemy odwiezieni przez bardzo fajną panią na lotnisko. Oddajemy bagaż, przechodzimy przez bramki i rozglądamy się za naszymi towarzyszami. Nasi współtowarzysze z auta - Natalia i Michał - są, kierowca drugiego auta - Krzysiek wraz z Krzysią - są. Pauliny i Marcina brak. Robimy zapas alkoholowy (do Islandii można przewieźć maksymalnie: litr mocnego alkoholu + 0,75 litrów wina i 3 litry piwa, litr mocnego alkoholu + 12 litrów piwa, 1,5 litra wina i 12 litrów piwa, 3 litry wina i 6 litrów piwa lub 18 litrów piwa - więcej info tutaj) i czekamy. Nasi ostatni towarzysze nadal się nie zjawiają. Już sobie powoli zaczynam układać w głowie plan awaryjny, ale na szczęście w przedostatniej chwili pojawiają się przy bramkach. No to jesteśmy w komplecie.
Lecimy pierońsko niewygodnym nowym samolotem, w których siedzenia są tak pionowo, że jedyną opcją spania jest położenie głowy na stoliczku przed sobą (co robię, korzystając z uprzejmości pani siedzącej obok, użyczającej mi polara pod głowę). Martinowi (który ma 1,93 wzrostu) nogi nie mieszczą się w szparze pomiędzy siedzeniami, musi je więc trzymać na zewnątrz (dobrze, że ma miejsce od korytarza), co przeszkadza stewardessom sprzedającym jedzenie, więc zostaje przeniesiony do przodu do szerszego rzędu. Po ponad czterech godzinach lotu lądujemy w pochmurnym i deszczowym Keflaviku. Jest już prawie wrzesień, więc w gruncie rzeczy spodziewam się, że taka pogoda będzie nam towarzyszyć przez cały wyjazd.
Po odebraniu bagaży (na szczęście wszystkie dotarły) dzwonimy do osoby z wypożyczalni. Po paru minutach przyjeżdża po nas bus i zawozi nas do biura. Obsługuje nas Polak. Generalnie bardzo dużo tu pracujących Polaków. Było to widoczne już z obserwacji pasażerów samolotu, gdzie przypuszczalnie połowa przyjechała tu do roboty. Hmm, może to nie jest głupi pomysł...
W wypożyczalni doktoryzujemy się nad tymi ubezpieczeniami, ale w końcu przegłosowujemy wzięcie pełnych i nie przejmowanie się niczym. Średnio mi się to podoba, ale przynajmniej nie będziemy musieli stresować się każdą ryską, a zamierzamy zrobić ponad 3000 kilometrów, z czego część po trudno dostępnym terenie. Wykupienie pełnych pakietów okazało się dobrym rozwiązaniem w przypadku obu aut, ale o tym będę opowiadać na bieżąco.
Po załatwieniu formalności udajemy się na stację benzynową N1 żeby kupić butle gazowe (najbliższa od lotniska jest pod adresem Hafnargata 86, Keflavík). Palnik naszych współpasażerów ma końcówkę nie pasującą do żadnej z dostępnych butli, ale z racji, że i tak zapomnieli zabrać garnka to w gruncie rzeczy dobrze się złożyło. Będziemy gotować w czwórkę na jednej kuchence.
Robi się już szarawo (21:30 - czy tu nie powinno być dłużej jasno?), może to przez te chmury, więc umawiamy się na dojechanie do punktu obok Hvalfjörður, gdzie według mapy ma być jakiś dziki camping. Campingu nie znajdujemy (chyba był gdzieś kawałek dalej, ale szkoda było jechać po takim ładnym terenie po ciemku kiedy nic nie widać), ale jest tu jakiś parking przy nieczynnej restauracji. Knajpę mają otworzyć o 11-tej, więc spokojnie zdążymy się zwinąć. Teren jest ładny i równy, ale żwirkowy, co sprawia, że nie da się wbić śledzi. W okolicy nie ma żadnych kamieni żeby obciążyć namiot. No nic, może przestanie padać.

To nasz pierwszy obóz:

No niestety, lało całą noc. Krzyśkom w nocy zaczęło kapać na głowę, więc plandeka bardzo im się przydała. Mi nic na głowę nie spadło, więc wstaję i już mam mówić, że namiot się sprawdził  kiedy zauważam, że mój cudny puchowy śpiwór leży w kałuży. Niech to szlag! Okazało się, że wiatr tak poruszył naszym tropikiem, że od mojej strony skleił się kawałkiem z wewnętrzną częścią namiotu i tym właśnie kawałkiem woda spływała prosto pod mój śpiwór. No nic, mój błąd - trzeba było rozbić się na trawie albo znaleźć zamiennik do śledzi. Biorę śpiwór ze sobą na siedzenie i suszę go na dmuchawce. Na szczęście był mokry tylko w jednym miejscu, więc szybko udało mi się dojść z nim do ładu.
W planie na dziś mamy zwiedzenie zachodniej i północno-zachodniej strony wyspy. Jedziemy więc wzdłuż fiordu Hvalfjörður, ciesząc oczy widokami jak z bajki. 


Po drodze zatrzymujemy się, bo przy drodze stoi jakiś jeep, którego pasażerowie kiwają o pomoc. Okazuje się, że to chłopaki z Polski, którzy przyjechali tutaj do pracy i wybrali się trochę pozwiedzać. Złapali gumę i nie mieli lewarka. Pożyczamy im jeden z naszych, a w międzyczasie oglądamy okolicę. Chłopaki spali w domku, który widać na zdjęciu poniżej. Trafili go na ślepo, akurat przejeżdżając tamtędy. A że był otwarty i pusty to sobie w nim przenocowali. Podoba mi się ten kraj ;)


Nasze autka podczas postoju:

Może to nawet dobrze, że jest taka szara pogoda. To nadaje otoczeniu taki mroczny klimat otoczony aurą tajemniczości.

Po drodze spotykamy polanę pełną cudnego, miękkiego mchu. Nic tylko skakać :)



Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przed kanionem Rauðfeldsgjá - nie mamy pojęcia, co tam jest, ale na parkingu stoi sporo samochodów, więc decydujemy się rzucić okiem. W środku jest pięknie - wąsko, stromo, a szarozieloną atmosferę mroku przełamuje biel wodospadów utworzonych przez nurt rzeki spływającej po kamieniach. Najbardziej przejmujące wrażenie robi na nas para mew schowanych pod jednym z wodospadzików. Niestety jedna z mew nie żyje - nie rusza się, a jej dzióbek jest zanurzony w wodzie. Nad nią pochyla się druga z mew, dotyka ją, kłuje dziobem, iska, otula skrzydłami - tak jakby mówiła: "nie opuszczaj mnie, nie zostawiaj". Niesamowicie przygnębiająca scena. Nadal chce mi się płakać jak o tym pomyślę.






Legenda głosi, że kanion ten nosi nazwę od jednego z bratanków pół-mężczyzny i pół-trolla, który mieszkał wraz ze swoimi pięknymi córkami w piekle pod koniec IX wieku. Brat tego osobnika mieszkał w miasteczku Arnarstapi ze swoimi dwoma synami. Pewnego dnia, gdy kuzyni bawili się na klifie, jeden z synów popchnął starszą z córek na krę lodowa. Mówi się, że dopłynęła ona na tej krze aż do Grenlandii. Pomimo tego, że dziewczynce koniec końców nic się nie stało, jej ojciec tak się wkurzył, że zabił obu braci. Jednego z nich wrzucił do kanionu (to właśnie od jego imienia pochodzi nazwa), a drugiego zrzucił z klifu (który to klif również odziedziczył nazwę po zmarłym bracie). Po zdarzeniu sprawca poszedł na lodowiec, z którego nigdy nie powrócił. Ponoć po dziś dzień jest widywany na klifie, skąd spoziera na okolicę.


Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Arnarstapi - wioska, w której mieszkali bohaterowie wyżej opisanej historii. Jest tam nawet pomnik upamiętniający owego pół-człowieka pół-trolla. To piękne miejsce na postój, jednak nie mamy zbyt dużo czasu jeśli chcemy dostać się na półwysep. Idziemy tylko na wybrzeże, by z platformy widokowej pooglądać przepiękne klify i ruszamy dalej. Olewamy Snæfellsjökull - wulkan przykryty lodowcem, bo raczej i tak nie dojedziemy tam drogą, a na trekking nie ma czasu. Poza tym na zdjęciach nie wygląda wcale imponująco.





Góra Kirkjufell była zdjęciem w tle naszej wyjazdowej grupy facebookowej. Jest to miejsce znane i lubiane, stanowiące jeden z absolutnych must see naszej wyprawy. Niestety, jest chyba nieco przereklamowane bo "prawdziwy" widok - bez filtrów, podkręcania kolorów i photoshopa dość mocno odbiega od folderów reklamowych biur podróży. Ale w dużej mierze to pewnie kwestia pogody.




Na drodze spotykaliśmy bardzo dużo pojazdów poprzerabianych na kampery - wszelkiego rodzaju jeepy z sypialnym tyłem, Volkswageny Transportery i im podobne, kombi z namiotami na dachu czy pick-up'y z takimi właśnie domkami na przyczepkach (niemiłosiernie brzydkie):

Droga na półwysep wiedzie często szutrowym odcinkiem drogi. Praktycznie nie ma tu ruchu - tylko my i wszechobecne owce. Gdzieś czytałam, że półwysep Sneafellsnes jest jednym z najrzadziej odwiedzanych przez turystów miejsc. Szkoda, bo jest naprawdę malowniczy i ci, którzy omijają to miejsce dużo tracą.



Najstarszy stalowy statek na Islandii:

Na półwyspie można znaleźć nawet biały piasek na plaży:



Widok jak na innej planecie:


Nieliczne domki:

Na klifie wieje. Bardzo. Bardzo bardzo. Tak bardzo, że trudno utrzymać się w pionie i nie spaść do morza. Ponoć mają tu być maskonury. Mnóstwo maskonurów. No ale nie ma. Idziemy więc i idziemy w poszukiwaniu maskonurów. No niestety, poszukiwania okazały się bezowocne. Ale klify ładne. Potem Martin wyczytał w internetach, że to ptaki sezonowe i na przełomie sierpnia i września odlatują gdzieś indziej. Wygląda na to, że już odleciały. No trudno. Może gdzieś jeszcze jakieś będą.



Chcemy mieć jakieś fajne miejsce noclegowe, więc jedziemy pod wodospad Fjallfoss. Wprawdzie pod samym wodospadem nie wolno biwakować (a szkoda, bo są toalety i fajne ławeczki do siedzenia), ale rozbijamy się nad brzegiem oceanu kilka metrów od strefy objętej zakazem. Wygląda na to, że nie pada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz