poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - WPROWADZENIE

IRAN 2017 - wprowadzenie

Iran był na liście krajów, które chciałabym kiedyś odwiedzić, ale generalnie nie na jej czele. Przeglądając promocje lotów jakoś pod koniec lutego (przy okazji poszukiwania czegoś na marzec) natknęłam się jednak na prawdziwą bombę. Iran z Pragi za 600 zł! I to w odpowiadającym mi terminie! No nie da się przejść nad czymś takim do porządku dziennego. Moment zastanowienia, info do moich współpodróżników - nikt nie zainteresowany. Dobra, zdajmy się na los. Trzeba się z tym przespać. Jeśli jutro cena się utrzyma - kupuję. Kolejnego dnia od razu wpadam do biura, dopadam Skyscannera - jest! Biegnę do szefa z kartą urlopową. Podpisana! Lecę! Kupuję bilet i czuję ogarniającą mnie radość. Tak, to była dobra decyzja. A co z towarzyszem podróży? Ktoś się znajdzie. A jak nie to nic nie szkodzi, pojadę sama.
Problem braku towarzysza rozwiązał się sam i to zanim zdążyłam cokolwiek w tej sprawie zrobić. Pocztą pantoflową o mojej wyprawie dowiedział się mój kuzyn-podróżnik. Zadzwonił do mnie zapytać o daty moich biletów, powiedział, że się zastanowi, po czym na drugi dzień zadzwonił z informacją, że też ma bilety. Ustalamy, że nie bierzemy nikogo więcej. Z perspektywy czasu widzę, że była to doskonała decyzja. Podróż w parze mieszanej zapewnia większe bezpieczeństwo niż wyjazd z drugą dziewczyną lub samotny i jednocześnie ułatwia transport, dzięki czemu udało nam się prawie cały Iran przejechać autostopem (co nie byłoby możliwe przy dodatkowych osobach). Jesteśmy idealnie dopasowani pod względem sposobów podróżowania, podejścia do wydawania pieniędzy i tolerancji na dyskomforty. Poza tym oboje kochamy przygodę, mamy więc wszystko, czego potrzeba do udanej podróży ;)
Jak się później okazało, Ukrainian Airlines sprezentował  nam dwa dodatkowe dni pobytu, bo najpierw przesunięto nam lot o dzień do przodu, a następnie powrót o dzień do tyłu :)

Jedzenie
Początek naszego pobytu w Iranie idealnie pokrywał się z rozpoczęciem ramadanu, więc na wszelki wypadek zaopatrzyliśmy się w jedzenie, no bo nigdy nie wiadomo. Teraz już wiadomo, że nie umarlibyśmy z głodu, ale dzięki temu że mieliśmy to żarcie to przynajmniej zaoszczędziliśmy czas i pieniądze. Ze swojej strony zaopatrzyłam nas w zapas batoników muesli, mieszanki studenckiej i zbożowych ciastek a Marek zadbał o sprzęt do gotowania (palnik i gary) i o to, co do tych garów włożyć (kasze, ryże i konserwy). Najczęściej więc rano gotowaliśmy duże jedzenie, które zapychało nas praktycznie na cały dzień. Czasem wieczorami chodziliśmy na kebaba albo inne lokalne żarcie. Szczerze mówiąc, to w porównaniu do innych krajów Azji irańska kuchnia nie powala. Nie bardzo mieliśmy też gdzie zjeść (no nie wiem, może to rzeczywiście przez ramadan), brakowało mi tam ulicznych budek z żarciem, a restauracje były dość drogie i "trudne", ale o tym później. Bardzo smakował nam irański Ayran i podobny do niego Dough (taki gazowany kefirek, czasem z dodatkiem ziół). Najlepsze wspomnienia kulinarne mam z posiłków, na które byliśmy zapraszani przez Irańczyków. Świeży chleb naan z pyszną fetą serwowany nam na śniadanko przez kurdyjskich furmanów, sto odmian orzechów i bakalii na dywanie u turkmeńskiej rodziny, sadzone jajka zawijane z ziołami w chlebie lawasz, ciasteczka i woda różana, którymi poczęstowali nas mułłowie w meczecie, lizaki z szafranem do słodzenia herbaty... No właśnie. Herbata. Wszechobecna. Każdy kierowca miał w samochodzie - czy to tir czy osobówka - syfon z herbatą i szklanki. Wielokrotnie toczyłam bój na śmierć i życie dzierżąc w ręku szklankę pełną wrzącego napoju w podskakującym na dziurach aucie. Najczęściej herbata wygrywała, lądując na moich udach :P A, i jeszcze jedno niezapomniane kulinarne wspomnienie - lody szafranowe, których po wielkim kuble kupił nam pan uchodźca w Shirazie. Mmm!
Podsumowując - warto mieć ze sobą jakieś "awaryjne" jedzenie,  ale nie unikajcie też lokalnych kebabów, falafeli i innych rzeczy. W większości restauracji i tak nie będziecie w stanie dowiedzieć się, co jest w menu, warto więc "pójść z prądem" i pozwolić sobie ugotować to, co wymyśli dla nas szef kuchni (ale ustalcie najpierw kwotę, bo nas rachunek za taką ucztę niestety niemiło zaskoczył). Ale najlepszym co możecie zrobić dla lokalnej kuchni jest wejście w interakcje z lokalnymi mieszkańcami. Bądźcie otwarci na napotykanych podczas podróży ludzi - jest bardziej niż pewne, że po krótkiej rozmowie będą Was ciągnąć do swojego domu. Pamiętajcie tylko, żeby przed przyjęciem zaproszenia upewnić się (ponoć trzeba trzykrotnie), czy zaproszenie jest prawdziwe, czy to tylko przejaw ichniego savour-vivre'u (zwanego ta'arof). Jeśli trochę się poprzekomarzacie i okaże się, że zaproszenie nadal obowiązuje - ruszajcie śmiało. Sprawdzone info ;)

Spanie
Podczas tej podróży nie spaliśmy za wiele, bo szkoda nam było czasu. Większość nocy spędziliśmy pewnie w tirach. Bardzo wygodnych, bo kierowcy najczęściej sami namawiali nas, żebyśmy się położyli na pryczach za siedzeniami. W pozostałe noce spaliśmy w namiocie, w parku pod gołym niebem albo w domach Irańczyków. Za noclegi nie tylko nie zapłaciliśmy grosza, ale przy pożegnaniu dostawaliśmy drobne upominki (my mieliśmy dla nich magnesy, pocztówki i cukierki). Z tego co nam opowiedziano, baza hotelowo-hostelowa jest dość droga (za pokój dwuosobowy trzeba dać co najmniej 30 dolarów) i dość uboga (poza typowo turystycznymi większymi miastami jak Isfahan czy Shiraz ciężko jest coś znaleźć). Kochani, bierzcie namiot! Biwakowanie w parkach jest bardzo popularne przez miejscowych (wiem, że to miejscowi, bo wszystkie namioty są takie same - różnią się tylko kolorami), jest też bardzo bezpiecznie i wygodnie (dużo publicznych toalet w których od biedy można się nawet wykąpać). Nie bójcie się niczego - nawet, jeśli będziecie w największej dupie to zawsze znajdzie się jakiś Irańczyk gotów służyć pomocą ;)

Trasa
Bardzo nie chciałam iść sztampą, czyli wybieranym przez 99% zagranicznych turystów szlakiem Teheran-Kom-Kaszan-Isfahan-Shiraz-Jazd. Miasta też mają swój urok, ale na dłuższą metę strasznie męczą i przytłaczają. Postanowiliśmy więc: trzy meczety i koniec ;) A tak na poważnie to chcieliśmy zobaczyć różnorodność tego kraju, od dżungli i pól ryżowych (o których istnieniu wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia) na północy po stepy i pustynie na południu. Przygotowanie trasy oparłam głównie na ofertach lokalnych biur podróży (głównie Key2Persia, są genialni) i blogów podróżniczych (szczególnie polecam Osmola, PrzedreptaćŚwiat, LosWiaheros czy KołemSięToczy). W Iranie miałam nieczytany wcześniej przewodnik Lemańczyka (warto go wziąć ze sobą, bo ma trochę praktycznych porad a jest lekki).

Nasza trasa:

Mam w Excelu dokładny plan podróży (podzielony na kilka tras według lokalizacji) i opisy wszystkich ciekawych miejsc, które udało mi się znaleźć (z moją subiektywną oceną "fajności" danego miejsca). Jeśli stwierdzicie, że to się Wam może przydać - piszcie śmiało, wyślę Wam na maila :)

Koszty
Długo myślałam nad tym, ile wziąć kasy. W Iranie nie działają nasze karty płatnicze, jeśli więc zabraknie nam gotówki to mamy problem. Ostatecznie umówiliśmy się na 500 dolarów na osobę, co okazało się mocno przesadzone, bo na miejscu wydaliśmy po 175 dolarów (ja jeszcze dodatkowe 8 za bransoletkę na wolnocłowym). Bilet na samolot kosztował 620 złotych (doliczyło mi jeszcze za płatność kartą), wiza - wyrabiana na lotnisku - 75 euro + 1,5 euro opłaty manipulacyjnej (taka rada - ta opłata zawsze wynosi 3 euro od transakcji niezależnie od tego, czy płaci się za jedną wizę czy z sto, więc jeśli jest Was więcej, dajcie tamtemu gościowi w kasie wszystkie paszporty razem). Przeliczając po aktualnym kursie, dwutygodniowy wyjazd kosztował mnie 1640 złotych. Bomba, nie? A zapowiada się, że jeszcze na tym zarobię tak, że może wyjdę na zero. Ale o tym później ;)

Wyposażenie
Generalnie miałam ze sobą ten sam szpej co zwykle. Największy problem był z ciuchami, bo w Iranie kobiety muszą ubierać się w prawnie określony sposób: chustka na głowie, bluzka za łokieć i za tyłek, długie spodnie lub spódnica (przy spódnicy nie obowiązuje bluzka za tyłek). Mam kilka pasujących koszul, ale strasznie ciężkich i niepraktycznych. Zabrałam trzy, które ważyły najmniej i w miarę nadawały się do chodzenia. Na wszelki wypadek zabrałam cienką kurtkę, polara i dwie bluzki z długim rękawem. Przydały się, bo na północy noce były chłodne. Zamiast "normalnych" spodni wzięłam legginsy (dwie pary), dwie pary szerokich przewiewnych alladynek i jedne cienkie dresy. To wszystko ważyło razem tyle co jedne dżinsy a w razie gdyby było zimno mogłam ubrać wszystkie na raz, a na to wszystko jeszcze spódnicę do kostek. Bezrękawniki i bluzki z krótkim rękawem służyły mi w połączeniu z cienkim bolerkiem. Odpuściłam strój kąpielowy i krótkie spodenki - i słusznie, bo naprawdę nie byłoby gdzie w tym wyjść. Zaopatrzyłam się też w zapas chustek na głowę. Co do butów to miałam jedne trekkingowe za kostkę (przydały się w górach i w Badab Soort), ale głównie chodziłam w takich miękkich materiałowych sandałkach. Moje akurat były pełne, ale nie ma żadnego zakazu chodzenia w butach odsłaniających stopę.
Co do pozostałych szpejów to miałam namiot (zwykły, cienki, lekki), śpiwór (też cienki), kije trekkingowe, czołówkę, sztućce składane w scyzoryku, lustrzankę, telefon (stary Samsung, który wytrzymuje na jednej baterii dwa tygodnie), smartfona z mapami, ładowarki do tego całego sprzętu, solarny powerbank, papier toaletowy i chusteczki (to ważne - weźcie zapas), przewodnik, dokumenty do wizy (paszport, ubezpieczenie i jakieś adresy i telefony hosteli z neta + rezerwacja pierwszego noclegu z którego nie miałam zamiaru korzystać), nerka na kasę i dokumenty, pasek do schowania kasy, okulary słoneczne, zapasowe okulary (okularnicy - weźcie sobie zapas - mi się moje okulary złamały w rękach pół godziny przed wyjściem z domu, gdybym była już w trasie - a rozważałam nie brać drugich - byłoby po zawodach), apteczka i wszystkie rzeczy toaletowe (szczoteczka, pasta, dezodorant, żelik antybakteryjny, mokre chusteczki, golarka, lusterko, szczotka i grzebień do włosów, krem z filtrem, krem Nivea, mydło, szampon do włosów, gumki do włosów). Większość rzeczy się przydała, co mnie bardzo cieszy, a jeszcze bardziej cieszy mnie, że apteczka tym razem się nie przydała (patrz: Andamany). Może wzięłabym trochę mniej bluzek i bielizny (np. tylko dwie + to co mam na sobie), tam wszystko szybko schnie, więc można prać na bieżąco. Jeśli chcecie, mam w Excelu fajną check listę, jak do mnie napiszecie to mogę Wam wysłać :)

No to ruszamy :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz