środa, 23 listopada 2016

INDIE 2016 - dzień 10

czwartek, 10 listopada 2016

17 dzień podróży

Jaipur -> Alvar -> park narodowy Sariska -> Alvar 

Do Jaipuru dojeżdżamy w środku nocy. Mamy parę godzin do następnego pociągu, więc jedziemy tuk-tukiem pod Hava Mahal, czyli Pałac Wiatrów zbudowany przez maharadżę Singha aby umożliwić swoim damom dworu obserwowanie życia miasta. Budowla kształtem ma przypominać koronę Kryszny. Tak wczesny poranek (jakaś 4 rano) to świetna pora na zwiedzanie pustych ulic. Czuć niepowtarzalny klimat Indii. Zwiedzanie Jaipuru wymaga więcej czasu. Generalnie Radżastan jest warty odwiedzenia na dłużej. No ale mamy tyle czasu ile mamy i trzeba to wykorzystać ;)





Miasto tysiąca bram:




Przypadkowo znalazłyśmy bardzo klimatyczną świątynię:




Czerwone miasto:

System podobny jak w Nepalu - w ciągu dnia wszyscy rzucają śmieci gdzie popadnie, podczas gdy w nocy specjalne służby zamiatają to wszystko i wywożą.
Na dworzec wiezie nas napotkany rowerowy rikszarz. Sam nas znalazł. A martwiłam się, że o tej nieludzkiej porze nikogo nie wyhaczymy :)





Dworcowe murale:







Pociąg znów napchany do granic możliwości. Jedziemy jak prawdziwi miejscowi: siedząc na bosaka na półce bagażowej, a nasze trapery (cuchnące do niemożliwości) stoją sobie na wentylatorze i sprawiają, że śmierdzi cały pociąg. Ale tak się to tu właśnie robi ;)
Siedzenie na tej półce jest dziko niewygodne, szczeble wbijają się nam w tyłek a nawet nie mamy jak zmienić pozycji. I jedziemy tak parę godzin. Chyba już rozumiem, dlaczego tak wielką uwagę poświęca się tu rozwojowi duchowemu i "byciu ponad" ;)


Samosy - w ostatnich dniach mój główny posiłek ;)

Z Alvaru do Sariski kursują busy. Płacimy naszą ostatnią pięćsetką. Pan w kasie najpierw nie chce nam jej przyjąć, potem w końcu bierze ale z całej siły rzuca mi resztę. Chyba robi mu się trochę głupio. Wszystko rozumiemy, bo to musi dla nich też być niełatwa sytuacja. Próbuję wypłacić jakieś pieniądze z bankomatu, ale nie działa na żadnej karcie. Miejscowemu obok nie też nie. Wygląda na to, że zablokowali bankomaty. No ładnie. Mam nadzieję, że w Sarisce da się płacić w dolarach.
Wsiadamy do wskazanego autobusu i zajmujemy przypisane nam miejsca. Gdy autobus rusza kanar mówi nam, że jesteśmy w złym autobusie i pokazuje nam jakiś na wpół wytarty numer nadrukowany na ścianie autobusu. Absolutnie nic z niego nie wynika. Patrzymy zdziwione i mówimy, że jeśli jesteśmy w złym autobusie to nas wysadźcie. Na to kanar, że mamy siadać. No dobra, prędzej czy później gdzieś dojedziemy. Karolina czuje się źle, więc nie ma co teraz kombinować. Ku naszemu zaskoczeniu, po dłuższej jeździe mówią nam, że mamy wysiadać. No to wysiadamy. Na totalnym środku niczego. No, prawie niczego. Jest jakaś żółta budka. Podchodzimy do niej. Sariska. Ha, jesteśmy na miejscu :) Nie wiem, jakim cudem, no ale jesteśmy.




Udaje nam się wynająć jeepa (zwanego gypsy) wspólnie z jakąś indyjską rodziną. Podpisujemy oświadczenie, że w razie zjedzenia przez tygrysa nie będziemy mieć pretensji do obsługi parku i jedziemy. Towarzyszy nam pan kierowca oraz przewodnik.



Wprawdzie tygrysa nie udało nam się zobaczyć, ale są inne fajne zwierzątka. I malownicze krajobrazy. Byłam sceptycznie nastawiona do tego miejsca a okazało się całkiem przyjemne. I wygląda na to, że nikt tu nie dręczy żadnych zwierząt żeby zachowywały się zgodnie z oczekiwaniami turystów.



Ponoć to ślad łapy tygrysa:














Próba namierzenia tygrysa. Podobno  był gdzieś w odległości 300 metrów od tego miejsca.



Małpka, która usilnie próbowała wyrwać mi czekoladowego batona :)

Karolina czuje się bardzo źle. Musimy złapać pociąg do Delhi. Prześpimy się w tym biurze dla turystów, może dojdzie tam do siebie. Wychodzimy na drogę i siadamy pod jakimś drzewem w oczekiwaniu na autobus do Alwaru. Po chwili zatrzymuje się przy nas jakieś eleganckie auto. W środku trzech całkiem konkretnych gości, tak na oko w naszym wieku.  Pytają, czy gdzieś nas podrzucić. Hmm. Nikt nie wie, gdzie jesteśmy, więc w razie czego nie ma szans, żeby nas znaleziono. Z drugiej strony nie wyglądają na porywaczo-morderco-gwałcicieli, a Karolinie przyda się trochę odpoczynku. Dobra, jedziemy. Mówią, że też jadą do Alwaru więc zawiozą nas na dworzec. Sprawdzają nam pociągi i pytają, czy nie mamy nic przeciwko temu, że zanim nas odwiozą skoczymy jeszcze nad jakieś jeziorko. Nie ma sprawy, mamy czas - w gruncie rzeczy jest nam wszystko jedno, którym pociągiem pojedziemy, oby być w Delhi na rano. Jedziemy więc pooglądać to jeziorko. Mijamy różne polne dróżki, co budzi we mnie lekkie zaniepokojenie, ale po jakimś czasie rzeczywiście dojeżdżamy do jeziorka.


Chłopaki zapraszają nas do lokalnej knajpki na noodle i mleczną herbatkę. Mam okazję zapalić lokalnego papierosa skręcanego z jakiś ziół. Ku ogromnemu zdziwieniu chłopaków bardzo mi to smakuje. Okazuje się, że są informatykami, którzy jadą na wesele wspólnego znajomego do miejscowości Kota. Dwóch z nich - Vineet i Vihangam mieszkają razem w Punie koło Mumbaju, a Charles pracuje w Dublinie a w Indiach jest z wizytą u rodziców. Są naprawdę przesympatyczni. Po kolacji mówią nam, że rozumieją, że mamy w planach zwiedzanie Delhi i oczywiście w żaden sposób nie chcą zaburzać naszych planów wyjazdowych, ale jeżeli tylko miałybyśmy ochotę to oni serdecznie nas zapraszają na to wesele. Bycie gościem na hinduskim weselu to doświadczenie, którego możemy nie mieć okazji więcej przeżyć a Delhi jak stało taka stać będzie, więc bez wahania zgadzamy się na tę propozycję. Kota jest oddalona od Delhi o noc jazdy pociągiem, ale chłopaki mówią, że wszystko zorganizują. Prawdziwy problem leży gdzie indziej - nie mamy się w co ubrać! Chłopaki patrzą na nasze trapery, brudne ciuchy i tłuste włosy, po czym gdzieś dzwonią i mówią, że mamy się niczym nie martwić - sari już na nas czekają. Ale czad! Dobra, no to jedziemy na wesele. Przygoda!
Zanim wyruszymy, wstępujemy do domu rodziców Charlesa, gdzie możemy się (w końcu :P) wykąpać, przebrać i trochę odpocząć. Jemy tam też prawdziwą "domową" kolację. Sugeruję nie zostawiać talerza pustego, ponieważ gospodarz myśli sobie, że gość dalej jest głodny, co byłoby dla niego największą hańbą. Przeurocza mama Charlesa chętnie stałaby nade mną i dokładałaby mi ryżowych klusek i ciastowych "ulepków" dopóki nie pęknę :D
Po kolacji idziemy się zdrzemnąć na godzinę, bo o północy wyjeżdżamy. Tak więc po trzech nocach w pociągu czwartą dla odmiany spędzamy w samochodzie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz