poniedziałek, 30 listopada 2015

KAMBODŻA 2015 - dzień 15

niedziela, 8 listopada 2015

Phnom Penh -> Bangkok

Nasz ostatni dzień nie rozpoczął się zbyt szczęśliwie. Jedna z towarzyszek zemdlała w łazience i rozbiła sobie głowę o podłogę. Na szczęście zdecydowała się pojechać na pogotowie, bo okazało się, że rana jest dużo większa niż jej się wydawało i konieczne było założenie sześciu szwów. Na szczęście nie doszło do jakiś poważniejszych obrażeń typu wstrząs mózgu. Po spakowaniu się i wyruszeniu poszkodowanej po pomoc zjadamy śniadanie i zastanawiamy się, co dalej. Grupa pragnie zastanawiać się przy piwie, idę więc w tym czasie na półgodzinny tajski (kambodżański?) masaż. Był cudowny. Wprawdzie momentami trochę bolesny i trochę stresujący (zwłaszcza, gdy masująca mnie dziewczyna wyginała mi stawy, dopóki nie "chrupnęły" albo "wyrywała" palce), ale gdy byłam już po, czułam się jak nowo narodzona. Świetna sprawa przed długim lotem.
Nie zdążymy już dziś wiele zwiedzić, jedziemy więc do muzeum ludobójstwa Tuol Sleng. Podobnie jak w przypadku pól śmierci - jesteśmy wszyscy wstrząśnięci.

To nasz hostel:

A to śniadanie:

Tuol Sleng:















W okolicy naszego hostelu jest parę fajnych knajpek, idziemy więc na ostatni obiad. Decyduję się na makaron z owocami morza i trawą cytrynową (że nie wspomnę o fenomenalnym owocowym koktajlu). W życiu bym nie przypuszczała, że tak mi będzie smakować (zwłaszcza, ze owoce morza nie są moim ulubionym daniem). Do dziś gotuję w domu obiady w stylu azjatyckim ;)


Po jedzeniu zbieramy się wszyscy (poza trzema osobami, które zostają w Kambodży jeszcze jeden dzień dłużej) pod hostelem i jedziemy tuk-tukami na lotnisko. Gdy stoimy na światłach, podbiegają do mnie dzieciaki, żeby kupić od nich jakieś ręcznie robione coś. Przypominam sobie, że mam jeszcze w plecaku maskotki. Rozdaję im szybko. Dobrze, że mam ich sporo, bo liczba dzieci wokół mnie coraz bardziej rośnie. Gdybyście widzieli, jak one desperacko wyrywały sobie te zabawki. Myślałam, że się pozabijają. Bałam się przez chwilę, że ruszający tuk-tuk połamie im te wyciągnięte ręce. Po raz kolejny powróciła do mnie idea fundacji, której założenie od pewnego czasu rozważam. Ale to zupełnie inna historia.
Lot do Bangkoku jest trochę opóźniony, ale cieszę się, że w ogóle lecimy, bo w momencie startu niebo było czarne i padał deszcz. Lecimy przez chmurę burzową, przez większość czasu towarzyszą nam błyskawice. Zmierzchające niebo jest bardzo malownicze - granatowe, poprzecinane czerwonymi smugami padającymi zza chmur z zachodzącego słońca. Ciekawe, gdzie jest Kos... ehh...
Lądujemy na lotnisku Don Mueang, a potrzebujemy dostać się na Suvarnabhumi. Pomiędzy tymi lotniskami kursują bezpłatne autobusy (około godzina drogi). Aby autobus był bezpłatny, trzeba pokazać obsłudze bilet (mamy go na telefonach). Pan przybija nam na nadgarstkach pieczątki (takie okrągłe jak przy wejściu na dyskotekę, chyba z misiem albo innym radosnym zwierzem), które uprawniają nas do przejazdu. Żegnamy się więc z naszymi towarzyszami i ruszamy w drogę. Na Suvarnabhumi warto być wcześniej, bo są dość spore kolejki do odprawy paszportowej. Samo lotnisko jest bardzo duże, więc warto zostawić sobie rezerwę czasu na ogarnięcie go. My mamy wystarczająco dużo czasu żeby sobie pogadać, spokojnie oddać bagaż, odprawić się i urządzić sobie krótką drzemkę na fotelach w poczekalni (przez którą to drzemkę o mały włos nie spóźniłyśmy się na samolot ;) ).

To jeden z "potworków", których było pełno na lotnisku:


Samolot mamy o 1 w nocy, więc pozostała część lotu to już dzień jutrzejszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz