niedziela, 31 sierpnia 2014

RUMUNIA 2014 - dzień 8

niedziela, 17 sierpnia 2014

Niepogoda komplikuje dziś wszystkie nasze plany. Od rana pada deszcz, postanawiamy więc nadrobić zaległości w spaniu. Gdy wstajemy około 11, pada dalej. Nic to, przynajmniej możemy bez pośpiechu zrobić sobie zakupy i coś zjeść. Przypomniało mi się, jak nasz poznany w Gruzji znajomy mówił, że niepogoda w górach to sytuacja normalna, natomiast pogoda to dar, z którego trzeba się cieszyć. Tak więc uzupełniamy zapasy jedzenia i picia w Penny Markecie (jest dość tanio - część towaru jest nawet tańsza niż w Polsce). Zawsze będąc za granicą staramy się kupować tylko rzeczy rodzimej produkcji - tutaj też wyszukujemy żywność "made in Romania". Ze zdziwieniem odkrywamy spore zasoby polskich produktów - zwłaszcza ciastek. Pękamy ze śmiechu, kupując Przysmak Świętokrzyski (pamiętacie to? takie makaronowe "okienka" do smażenia na tłuszczu) - wprawdzie jest "made in Romania" ale całe opakowanie jest po polsku, coś niesamowitego. Znajdujemy też chrupki "Star", które były bardzo popularne w czasach mojego dzieciństwa (opakowanie trochę się róźni, ale zawartość jest dokładnie taka jak ją zapamiętałam) - już do końca wyjazdu te chrupki będą naszym nieodzownym towarzyszem. Zaopatrujemy się też w zapas rumuńskich win (głównie na prezenty) i piw dla Kosa (mi tego lata wyjątkowo nie smakuje piwo). Łącznie płacimy 73 leje, ale mamy za to dwie wielkie siaty zakupów.
Po zakupach (dalej pada) idziemy na porządny obiad - Kos zamawia słynną tochiturę de porc cu mamaliguta, czyli mamałygę z sosem i kawałkami mięsa wieprzowego, ja natomiast daję się skusić na potrawę o nazwie bulz, czyli mamałygę zapiekaną z serem owczym (tak, tym "skarpetkowym" - wtedy jeszcze o tym nie wiem) - jest to potrawa, którą raczą się pasterze w wysokich górach. O dziwo, skarpetkowy ser w wersji na ciepło jest bardzo smaczny. Tak bardzo, że zaraz po posiłku biegniemy odzyskać nasz ser w miejsce, gdzie go rano zostawiliśmy (przy polnej drodze - z myślą, że chętnie zjedzą go lokalne psy). Uczta kosztowała nas 33 leje.
Po południu dalej pada, ale jakby trochę mniej. Wybieramy się więc do pobliskiej miejscowości Sinaia, gdzie są dwa zamki: Peles i Pelisor. Chcemy je obejrzeć tylko z zewnątrz (pełne przepychu komnaty to trochę nie nasze klimaty), a potem jechać pozwiedzać zamek w Bran. Po Sinai trochę krążymy, bo droga do zamków jest bardzo słabo oznakowana (znamy adres, ale GPS kieruje nas na pola). Ze względu na deszcz pstrykam tylko kilka fotek i uciekamy dalej.












Bran wita nas mnóstem turystów i jeszcze większym mnóstwem straganów z pamiątkami. Mamy niesamowite szczęście, bo udaje nam się znaleźć bezpłatne miejsce parkingowe (był taki tłok, że nawet te płatne były pozajmowane). Kolejka do zamku jest spora, ale okazuje się, że przed nami stoją Polacy, którzy są właśnie w trasie do Bułgarii. Czas oczekiwania upłynął nam więc na miłej pogawędce. Na szczęście przestało padać i nawet gdzieniegdzie widać już skrawki niebieskiego nieba.
Zamek okazał się ładny (nawet pomimo tłumu turystów) i oboje nie zgadzamy się z opinią, że jest przereklamowany a w środku nie ma nic ciekawego. Pomieszczeń do zwiedzania jest dość sporo, a każde z nich jest ciekawie wyposażone. Zwiedza się kilka poziomów zamku. Dziedziniec jest bardzo malowniczy - można go obejrzeć z balkonów po jego obu stronach. Piękne i zadbane jest również jego otoczenie - oczko wodne, pełno kwiatów, roślin i domek z zielonym dachem. Zamek nam się bardzo podoba i nie przeszkadza nam, że Drakula nigdy w nim nie mieszkał.



















Postanawiamy zaryzykować i dzisiejszą noc spędzić w tym samym miejscu co wczorajszą - pod kolejką. Na parkingu nie ma miejsca, stajemy więc pod jakimś blokiem (też bardzo blisko kolejki). Wprawdzie nie zdążymy już pochodzić po górach Bucegi, bo musimy ruszać w dalszą trasę, ale może przynajmniej zobaczymy na żywo Babele i Sfinksa - słynne formacje skalne. Zasypiamy z nadzieją na słońce.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz