piątek, 25 lipca 2014

KOS 2014 - dzień 8 (ostatni)

7:00 - ostatni raz na Kos wstajemy, zwijamy namiot i idziemy na plażę pod prysznic. Chciałam trochę tu poplażować, ale ze względu na wiatr fale są dość spore i boję się tu sama pływać, zwłaszcza że dookoła pustki. Siedzimy więc tu chwilę i cieszymy się widokiem morza (które rozciąga się w promieniu co najmniej 180 stopni) - mamy wrażenie, że to morze nas otacza, że jest dookoła. Bomba!








9:30 - jedziemy autobusem do centrum Kos (bilet 2 x 1,5 euro). Kos się na mnie obraża bo nie pozwalam mu kupić Coca-Coli za 2,3 euro. Kupuję za to zamrożoną wodę mineralną za 0,9 euro. Woda jest smaczna i orzeźwiająca, więc po jakimś czasie Kos przestaje się foszyć :-).  Jemy pitę w porcie (2 x 2,5 euro), potem chcemy jechać darmową ciuchcią turystyczną która objeżdża najważniejsze uliczki miasta (przejażdżka trwa około 20 minut, ciufki kursują co pół godziny) ale to okazuje się niemożliwe ze względu na nasze plecaki. Wprawdzie pan z obsługi radzi nam, żebyśmy sobie je zostawili w przechowalni na stacji dla promów ale mamy już mało czasu, postanawiamy więc odpuścić ciufę. Zamiast tego idę na najbliższą plażę ostatni raz wykąpać się w morzu. Plaże w centrum są naprawdę fatalne (wąskie i zapchane ciasno poukładanymi leżakami, a dodatkowo metr dalej jest ruchliwa ulica, plażowicz jest więc skazany na wąchanie spalin), ale przynajmniej z wody można pooglądać sobie te wszystkie zacumowane statki. Gdy suszyłam się na plaży zauważyłam chłopaka z plecakiem, do którego miał przypięty namiot i karimatę. Rozglądał się bezradnie, chyba dopiero co przyleciał. Postanowiłam dać mu nasz nóż, bo i tak nie możemy go zabrać ze sobą. Najpierw był zdziwiony ale potem bardzo się ucieszył. Poczułam się bardzo przyjemnie widząc tę radość na jego twarzy.






12:00 - no niestety, musimy powoli zbierać się na autobus (mamy o 13:00 - bilet 2 x 3,2 euro). Żegnamy się więc z morzem (taki zwyczaj jeszcze z czasów biwakowania nad Bałtykiem) i idziemy na przystanek. Autobus zbiera ludzi z różnych hoteli, możemy więc sobie pooglądać infrastrukturę turystyczną.


13:40 - jesteśmy na lotnisku. Robimy wielką akcję przepakowywania plecaków, tak żeby pochować wszystko to co nosiliśmy przytroczone (namiot, karimaty, różne reklamówki itp.). Przebieramy się też już w ciuchy w których chcemy wrócić. Do odlotu mamy jeszcze trzy godziny, idziemy więc do Carrefoura kupić sobie chleb (Kos się uparł, żeby pozostałe dwie puszki z fasolką zjeść z chlebem) coś do picia, papierosy i fetę. Płacimy około 7 euro. Na lotnisku Kos zjada swoje puszki, w międzyczasie idę zapytać celników, czy mogę zabrać szklaną deskę do krojenia (tą, którą dostaliśmy od Ilony i Wojtka). Pytają, czy to pamiątka z Kos. Bez zastanowienia wypalam, że z Bodrum (bo faktycznie stamtąd ją przywieźli) i zaraz zaczynam żałować, że nie powiedziałam, że z Kos (przecież i tak by się nie zorientowali) bo zrobili pochmurne miny i zaczęli się ze sobą naradzać po Grecku. W końcu powiedzieli, że mogę ją zabrać jeśli schowam ją w bagażu. Patrzę zdziwiona, bo byłam pewna że będę musiała zostawić tą szklaną deskę mając w pamięci swoje ubiegłoroczne zatrzymanie na lotnisku w Gruzji z powodu szklanego kubka. Pakuję więc dechę do plecaka i idziemy do kontroli bezpieczeństwa. Tam zupełny luz - nie muszę wyciągać aparatu z torby ani płynów z plecaka, nikt o nic nie pyta, chyba nawet nikt nic nie sprawdza, bo nasze plecaki w tempie ekspresowym przejeżdżają przez taśmę i nikt nie zwraca na nie (ani na nas) najmniejszej uwagi. Trochę się martwię o dalsze kontrole bo plecak Kosa jest podejrzanie duży, ale niepotrzebnie. Boarding wyglądał tak, że przechodziliśmy na drugą stronę hallu odlotów, za prowizorycznie ustawioną (z jakiejś przypadkowej ławki) "bramką" i tam czekaliśmy na podstawienie samolotu. Kos w międzyczasie chciał siku, więc nie zatrzymywany przez nikogo wyszedł ze strefy "gotowych do odlotu", poszedł do toalety i wrócił z powrotem. W "poczekalni" spotkaliśmy dużo naszych "znajomych" z lotu do Kos (sławny piosenkarz też był), wszyscy byli ciekawi jak minął nasz "dziki" tydzień. Ucięliśmy też sobie pogawędkę z parą, która stała obok nas w kolejce na lotnisku w Krakowie. Bardzo mili ludzie, z wielką pasją podróżowania. Uwielbiam ludzi którzy potrafią cieszyć się życiem.
Kiedy samolot był już gotowy, po prostu otworzono drzwi i sobie wyszliśmy na zewnątrz. W samolocie nasze miejscówki były zajęte. Stewardessa poprosiła nas, czy moglibyśmy usiąść dwa rzędy bliżej, bo jakaś rodzina z małymi dziećmi dostała miejsca w czterech różnych częściach maszyny a chcieliby być razem. Dobra, nie ma problemu. Siedzimy na wysokości skrzydła przy drzwiach ewakuacyjnych. Wprawdzie zabrali mi aparat na czas startu (podobno na tych miejscach nie można w trakcie startu i lądowania przechowywać żadnego bagażu, a aparat jest dość spory), ale za to mamy dużo miejsca na nogi. No i jeśli trzeba byłoby się ewakuować, to mamy blisko :-). Lot przebiega bez żadnych przeszkód (wprawdzie niewiele widać przez to skrzydło, ale na naszych biletowych miejscach byłoby chyba jeszcze gorzej).











19:30 - wylądowaliśmy. W Balicach chyba są jakieś ćwiczenia wojskowe, bo z okna widzimy kolumnę żołnierzy, a potem mnóstwo wojskowych samolotów poustawianych wzdłuż pasa startowego. Czas wrócić do rzeczywistości na trzy tygodnie, bo potem planujemy kolejną podróż ;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz