sobota, 1 czerwca 2019

JORDANIA 2019 - DZIEŃ 7-10

DZIEŃ 7-10: Lenistwo :)
czwartek, 9 maja 2019 - poniedziałek, 12 maj 2019

Wadi Rum -> Akaba -> Karak -> Amman

Totalnie niewyspani zwlekamy się wcześnie rano na wschód Słońca. Trzęsąc się z zimna idziemy obejrzeć, jak pustynia budzi się do życia.




Hmm, może to i dobrze, że nie spaliśmy we własnym namiocie...

Śniadaniowy szwedzki stół:

W Akabie mamy zarezerwowany przez booking na jedną noc jakiś najtańszy guesthouse ("Family home - Beit Al-Aela" 30 zł za dobę). Hostel okazuje się tak genialny, że zostajemy na trzy doby, z tego ostatnią za darmo (chcieliśmy iść spać na plażę, ale właściciel - bardzo fajny, młody inżynier - jak tylko usłyszał o naszych planach, dał nam pokój "w prezencie"). Atmosfera jest naprawdę jak w domu - głównie dzięki Johnowi, amerykańskiemu emerytowanemu instruktorowi jogi, który każdego zagadywał i chciał się zaprzyjaźniać. Zarówno goście jak i obsługa byli naprawdę kochani. Chętnie kiedyś tam jeszcze wrócę i będę każdemu polecać. Mamy dostęp do bogato wyposażonej kuchni, więc korzystając z dobrodziejstw pobliskiego Carrefoura zaopatrujemy się w składniki, z których gotuję pyszne (wybaczcie samouwielbienie, ale naprawdę wyszły niezłe) obiady: głównie jakąś egipską kaszę, świeże warzywa i słone białe sery. Przed wejściem mamy wygodne kanapy, więc szybko wpadamy w tryb chillowania. Cenne info: w pobliżu jest Audi Bank, gdzie można wypłacić kasę z bankomatu bez prowizji.
Na plażowanie wybieramy się 15 kilometrów na południe na South Beach. Przypadkowo lądujemy na plaży nr 4, gdzie jest bardzo blisko do zatopionego czołgu i samolotu. Dowiadujemy się od nich od bardzo sympatycznego Saudyjczyka (jesteśmy tuż przy granicy z Arabią), który porzucił życie w swoim kraju i został szefem kuchni w jordańskim hotelu. Jest nawet na tyle miły, że płynie ze mną, żebym zobaczyła czołg (szczegóły znajdziecie na przykład TUTAJ). Na początku wietrzę podstęp, ale na moje pytanie, czy chce za to jakąś kasę oburza się i mówi, że jakby chciał kasę to by poszedł do bankomatu. Tłumaczy, że tutaj wszystko jest za darmo i że jeśli ktokolwiek będzie chciał za coś jakieś pieniądze to to jakiś oszust.
Plaże są praktycznie puste. To przez ramadan - nie mogąc jeść i pić, miejscowi siedzą w domach, a turystów jest mało, bo nie wiedzą, czego się po ramadanie spodziewać i wolą wybrać inny termin. Mi ramadan po raz kolejny udowodnił, że jest świetnym okresem na podróżowanie. Tanio, spokojnie, a jedzenie i tak zawsze gdzieś się znajdzie.
Wieczorem idziemy przejść się po mieście. Niemal od razu natykamy się na naszych znajomych z Wadi Rum. Szwędamy się więc wspólnie. Miasto z okazji ramadanu jest przystrojone jak u nas na Boże Narodzenie - wszędzie są porozwieszane lampki choinkowe i inne kolorowe światełka. Dopiero teraz pojawiają się miejscowi - siedzą sobie w parkach i na plaży, jedzą, palą szisze i bawią się z dziećmi. Szczęśliwi, spokojni ludzie.




"Dekoracja" jednego z samochodów:

Salon w naszym hostelu:

Drugiego dnia jedziemy na tę samą plażę. Zabieramy ze sobą Johna, żeby poćwiczył sobie jogę. Powiedział nam później, że wybraliśmy mu idealne miejsce na jogę :) Siedzimy tu do wieczora - opalamy się i kąpiemy. Podczas jednej z moich kąpieli porywa mnie jeden miejscowy (poznałam go już wczoraj - zapowiedział, że pokaże mi samolot) - po prostu chwyta mnie za rękę i ciągnie ze sobą, a że ma płetwy to jestem bez szans. Po chwili jesteśmy nad zatopionym samolotem (szczegóły są między innymi TU). Sama bym tu w życiu nie trafiła. Pan pokazuje mi jeszcze różne miejsca z fajnymi rybkami (m.in. skrzydlicą). Mówi, że może mnie zabrać do japońskiego ogrodu. Ze względu, że rączki mu się jednak trochę kleją zbywam go, że niby "maybe tomorrow" i wracam do mojego towarzystwa.








Tuż przed zachodem Słońca na plażę ściągają miejscowi z garami pełnymi jedzenia, które przygotowują na ogniu. Chwilę po zachodzie odzywa się głos muezina ogłaszający koniec postu. Można ucztować.

Trzeci dzień spędzamy właściwie tak samo, jak poprzedni - plażowanie, gotowanie i chillowanie ;) Czwartego dnia wybieramy się na plażę położoną blisko ogrodu japońskiego, o którym mówił mój nowy znajomy (znajdziecie ją zaraz na początku plaż południowych). Ogród rzeczywiście jest genialny - pełno różnych roślin i kolorowych rybek - czasem wręcz pływa się w ławicy ryb. Coś wspaniałego. Dobrze, że mam tą maskę z Decathlona, bo nie paruje i jest bardzo wygodna.

Około południa ruszamy w drogę powrotną. Chcemy jeszcze zdążyć wejść do Karaku.
Tankowanie - zwróćcie uwagę na tą popielniczkę pełną petów tuż przy dystrybutorze:
A propos paliwa, zwróćcie uwagę, ile macie w baku po zatankowaniu. Nas na jednej stacji w Akabie oszukali - za 15 JOD powinniśmy mieć paliwa na jakieś 350 km conajmniej, a tymczasem licznik wskazywał 210. Zorientowaliśmy się już po wyjeździe ze stacji, więc trochę za późno na awantury. Bądźcie czujni, kochani.
Karak znowu był zamknięty - okazało się, że w ramadanie jest czynne do 17. Ale za łapówkę dla "przewodnika" otworzyli zamek specjalnie dla nas.

Jedyna w Jordanii tama:

Krajobraz z mocno równinnego nagle zrobił się mocno wyżynny:



Nie zdążyliśmy do Umm ar-Rasas, ruin z mozaiką, ale nie zależało nam na nich jakoś bardzo. Ostatnią noc spędzamy w samochodzie na jakiejś jeszcze zamkniętej świeżo wybudowanej drodze. Ostatniego dnia mamy czas jedynie na to, żeby dojechać do lotniska, oddać auto i poszwędać się trochę po wolnocłówce.


W Krakowie pierwszy raz w życiu mam kontrolę celną - przy wyjściu z lotniska celnik nagle zagradza mi drogę i mówi, że pani ze mną. Idę na prześwietlenie i tłumaczę po kolei obraz z rentgena (to jest scyzoryk, to widelec, a to paczka z narkotykami, tfu, przyprawami). Większość mojego plecaka stanowi namiot, więc pan po szybkim rzucie oka rezygnuje z dokładniejszego grzebania. Jeszcze nie idę siedzieć ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz