środa, 7 lutego 2018
NIKARAGUA
DZIEŃ 7
(14 DZIEŃ PODRÓŻY)
Somoto -> wielka autostopowa podróż -> Masaya -> Rivas -> La Cruz -> Liberia
Wstajemy bardzo wcześnie rano. Czujemy się jak w kurniku, bo zza ściany słychać głośne gdakanie i pianie. Mój budzik przypomina pianie koguta, więc jestem wyczulona na ten dźwięk. Dobra, wykorzystam ten czas na wypicie kawy (w hostalu dają darmową kawę lub sok, ale za śniadanie trzeba dopłacić dwa dolary) i zjedzenie śniadania - swojego (kakao i mieszanka studencka), bo hostal oferuje tosty i sałatkę, czyli coś zbyt mało lokalnego jak dla mnie. Miałam zamiar iść coś zjeść na miasto, ale chłopaki (ten poznany w autobusie i jakiś Kostarykańczyk na wakacjach) mnie zagadali, a po zjedzeniu tego co miałam poczułam, że nie jestem już głodna. Potem budzą się pozostali i zaczynamy szykować się do wycieczki.
Gdybyście wybierali się do Somoto, polecam nasz hostal, jest naprawdę fajny:
Od wejścia wygląda niepozornie, ale jest naprawdę okej.
Nasz przewodnik mówi nam, że autobus jest za godzinę, więc jeśli chcemy wyjechać teraz, musimy skorzystać z podwózki właściciela hostalu, który kosztuje dodatkowe dwa dolary. No halo, czy przypadkiem woraj owy właściciel nie zapewniał, że wszystko jest w cenie, a godzina startu zależy tylko od nas? No nic, zapłacimy te dodatkowe dwa dolce przy wyjeździe i powiemy mu, co myślimy o takich praktykach. Póki co cieszmy się kanionem.
Najpierw idziemy polną ścieżką w dół kanionu. Gdy znajdujemy się przy wodzie, nasz przewodnik poleca nam rozebrać się do strojów kąpielowych i nałożyć kapoki. Będziemy przepływać kanion. To teraz już rozumiem, dlaczego kazali nam ubrać stroje i powiedzieli, że "swimming is obligatory". I dlaczego się tak dziwili, że zamierzam zabrać tam lustrzankę. Na szczęście nasz przewodnik ma wielki wodoszczelny worek, do którego wszystko wrzucamy.
Na początku myślałyśmy, że przeprawa przez wodę to będzie tylko takie brodzenie, albo że przepłyniemy kawałek, a potem będziemy szli. Ku naszemu zaskoczeniu woda staje się coraz głębsza. Jest możliwość skakania do wody z wysokości od czterech metrów do nawet dwudziestu. Szkoda, że nie mam za wiele zdjęć, bo widoki (podobnie jak wrażenia) były naprawdę niesamowite. Warto było wykupić tą wycieczkę, bo same raczej nie zrobiłybyśmy takiej pływającej wyprawy.
Gdy reszta naszej ekipy skacze do wody (mnie to nie bardzo kręci), rozmawiam sobie z naszym przewodnikiem. Mówi, że zarabia równowartość koło 300 dolarów miesięcznie, a najniższa krajowa wynosi mniej-więcej 150 USD. Podkreśla jednak, że są specjaliści, którzy zarabiają "nawet 500 dolarów"...
Końcowy odcinek przepływamy łódką. Podobno jest tam za głęboko i ze względu na wiry. Na drugim brzegu przebieramy się w normalne ciuchy (ku radości podglądających nas miejscowych) i idziemy do knajpy na obiad, który mamy w cenie.
Wyceniam ten obiad tak co najmniej na 4-5 dolarów. Był naprawdę smaczny, choć nikt nie wiedział, z jakiego zwierzęcia było to mięso. Wszyscy byli zgodni jedynie co do tego, że to nie kurczak.
Po powrocie do hostalu zbieramy rzeczy, żegnamy się z wszystkimi i wyruszamy w drogę powrotną. Nikt nie chce od nas tych dodatkowych dwóch dolarów. Mam nadzieję, że nie obciążą potem za nas tych Niemców.
Mój pomysł na powrót jest taki, żeby jechać na stopa do granicy i stamtąd złapać tira jadącego gdzieś wgłąb Kostaryki. Niech los sam zadecyduje, co tam mamy zwiedzać. Pierwszego stopa łapiemy z zadziwiającą łatwością - para w pick-upie jedzie do Managuy. Prosimy, żeby wysadzili nas gdzieś w okolicy Tipitapy i tam sobie coś dalej złapiemy, ale są tak mili, że wyrzucają nas w Masayi mimo, że nie bardzo mieli po drodze. Tam nawet nie opłaca się łapać stopa, bo jeżdżą autobusy bezpośrednio do Rivasu. To nas urządza, Rivas to już prawie Kostaryka.
Autobus jest tak wypchany ludźmi, że ledwo do niego włazimy. Serio, to był najbardziej zapchany autobus jakim w życiu jechałam. Nawet Indie się chowają. Stałyśmy sobie w idealnym dopasowaniu dupami do innych ludzi. Było tak ciasno, że nie trzeba było niczego się trzymać. Najciekawiej było, gdy ktoś chciał wysiadać i przepychał się z tyłu na przód, kręcąc tyłkiem, torując sobie w ten sposób miejsce. To była naprawdę ciekawa podróż.
W Rivasie wydajemy ostatnie cordoby na jedzenie w fast-foodzie. Drogim i średnio dobrym. Uważajcie na ceny, bo podane są netto. Na paragonie doliczają 13% podatku.
Pick-upy - wiodący typ samochodu na drogach:
W dalszą drogę łapiemy jakiegoś elektryka z farm wiatrowych, który jedzie do San Juan del Sur wspinać się po skałach. Możemy wysiąść na skrzyżowaniu i coś łapać, ale mówi, że tu niebezpiecznie i podrzuca nas na granicę. Bardzo miło z jego strony.
Na granicy jest ciemno jak w dupie. Jakaś awaria prądu. Pracuje tylko generator, który zasila budynek celników. Płacimy po dwa dolary opłaty wyjazdowej z Nikaragui i przechodzimy na stronę kostarykańską. Dobre paręset metrów w kompletnych ciemnościach, z których dochodzą "odgłosy dżungli". Dobrze, że chociaż latarkę mam. Przybijamy kostarykański stempel i szukamy tirów. Czemu wszystkie jadą w drugą stronę? Nieliczne ciężarówki śpią na poboczu, jedynie przy bramie wyjazdowej czeka parę ciężarówek. Niestety, nigdzie nie jadą, zjeżdżają tylko spać. Łapiemy jakiegoś, który jedzie na parking do najbliższej miejscowości (La Cruz - psy dupami szczekają) i próbujemy coś łapać stamtąd. Niestety, kierowcy tirów mówią, że mają zakaz jazdy w nocy i że generalnie jesteśmy pojebane, że tu stoimy po nocy. Przychodzi mi do głowy, żeby wprosić się na spanie do jakiegoś tira (to w większości amerykańskie ciągniki siodłowe, więc w środku mają naprawdę dużo miejsca), ale Karolina nie pochwala tego pomysłu, więc idziemy po prostu przed siebie. Gdy już mamy się rozłożyć do spania na przystanku autobusowym, trafia nam się okazja. Jacyś nagłośnieniowcy jadą do Liberii. Super. Chłopaki wysadzają nas przy dworcu, z którego jeśli chcemy to mamy o 3 w nocy autobus do San Jose. Budynek dworca jest zamknięty, więc idziemy na jakiś bazar i tam rozkładamy się do spania w jakiejś budce. Oglądamy nasz plan i dochodzimy do wniosku, że jeśli już tu jesteśmy, to poczekajmy do rana i odwiedźmy jeszcze park Rincon de la Vieja. Pakujemy się w śpiwory i czekamy na rano. Pomimo zimna i wilgotnego betonu zasypiam od razu. Przydałaby się jakaś folia pod plecy, chyba się starzeję. Kiedyś woziłam tą folię, którą się daje na przednią szybę samochodu żeby się auto nie grzało. Sprawdzało się super.
Koszty:
- autobus z Masayi do Rivas: 50 NIO;
- fast food w Rivas: 156 NIO;
- opłata wyjazdowa z Nikaragui: 2 USD.
RAZEM: 206 NIO + 2 USD, czyli jakieś niecałe 30 złotych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz