Ambalangoda -> Kolombo lotnisko -> Boryspol -> Kijów -> Boryspol -> Warszawa Okęcie -> dom
Dziś wstajemy wcześnie rano, bo podobno im wcześniej tym większa szansa zobaczenia zwierzątek. Opuszczamy nasz dworek i ruszamy na podbój rzeki/jeziora.
Tak wygląda Sumudu Guesthouse. Jeśli będziecie w Ambalangodzie, polecamy :) Można sobie nawet zarezerwować przez Booking ;)
Fotka poglądowa dzisiejszej atrakcji:
Atrakcja szumnie nazwana "safari na łódkach" nie jest może jakąś wybitną atrakcją, ale moim zdaniem warto się wybrać. Zobaczyłyśmy las namorzynowy, dwa warany, nowy gatunek małpy, proces robienia cynamonu i fajną buddyjską świątynię. I ryby obgryzły nam nogi. Ale o tym zaraz.
Wyruszamy łodzią motorową z dwoma przewodnikami.
Jak już wspominałam - ryby. Jedną z atrakcji jest popularny w całej Azji masaż rybami. Tylko tutaj to nie jest taki masaż jaki najczęściej jest oferowany, czyli kilka malutkich rybek w jakimś akwarium. Tutaj masz naprawdę dupne zbiorniki z różnej wielkości rybami. Generalnie jestem przeciwniczką takich atrakcji, bo uważam je za męczenie zwierząt. Głównym argumentem, dla którego dałam się namówić była miska karmy, którą dostałyśmy do rzucania rybkom. Niech się biedactwa najedzą czegoś innego niż nasze stopy.
Pierwsze wrażenie - dziwne. Gila, nie da się wytrzymać, muszę co chwilę wyjmować nogi. Po chwili przyzwyczajam się i robi się całkiem przyjemnie. Gdy już sobie trochę posiedzimy, zapraszają nas do drugiego zbiornika. Z dużo większymi rybami - takimi, że jedna potrafi przyssać Ci pół pięty. Pomimo tego, co o tym myślę, doświadczenie ciekawe i warte przeżycia. Takie... inne.
Po drodze można napić się wody kokosowej:
Pułapki na krewetki:
Kolejnym punktem naszej wycieczki jest proces robienia cynamonu. Sympatyczny chłopaczek opowiada nam, jak obiera korę z drzewa cynamonowego, potem suszy ją i sprzedaje. Można sobie kupić na pamiątkę. My jesteśmy kiepskimi klientkami, bo skończyła się nam waluta i nie mamy nawet na napiwek dla chłopaczka.
Na jednej z wysp położonych na rzece/jeziorze jest świątynia buddyjska. Świątynia jak świątynia, ale znajdujemy tam agamę (na którą nie wiadomo dlaczego mówią kameleon).
Dumnie pozuje:
Las namorzynowy jest naprawdę super:
Kolejna przyjemna niespodzianka - na brzegu wyleguje się waran. Patrzy na nas, posykuje i wyciąga język. Czy ze strony warana może nam coś grozić?
Doskonałe wyczucie czasu - przejeżdżamy pod mostem akurat w momencie, w którym przejeżdża nim pociąg. Most ten jest bardzo nisko zawieszony - żeby w niego nie walnąć, trzeba się skulić i bardzo mocno schylić głowę.
Nasza wyprawa kończy się w miejscu, w którym rzeka/jezioro wpływa do morza (no jeśli wypływa do morza to chyba to jednak rzeka, nie?).
Na koniec pozostawiłyśmy sobie najsłynniejszą atrakcję Ambalangody, czyli muzeum masek. Jest zupełnie darmowe, mamy też prywatnych przewodników, którzy bardzo fajnie opowiadają o genezie wszystkich masek, o tym, po co się je nosiło, które były lecznicze na poszczególne choroby, a które miały zapewnić odpowiednie przymioty czy też zniechęcić złe duchy określonego typu. Niestety nie można robić zdjęć. Przy muzeum jest też warsztat, gdzie siedzą ludzie wykonujący maski - jedni strugają, inni malują, a jeszcze inni mocują im uszy. Nie za bardzo opłaca się ich tu kupować, bo są straszliwie drogie. Fakt, że to oryginalne maski z Ambalangody, więc swoje muszą kosztować, ale w Hikkaduwie kupiłam na straganie za ułamek tej kwoty maskę niczym nie odbiegającą urodą oryginałowi.
Po zwiedzeniu muzeum wracamy, żegnamy się z gospodarzami i idziemy na pociąg do Kolombo, bo dobrze byłoby zdążyć na samolot. Darujemy sobie wylęgarnię żółwi w Kosgodzie (Sumudu i jej tata odradzali nam to mówiąc, że to taka turystyczna ściema jak Polonnaruwa - łapią biedne żółwie prosto z plaży, a potem każą turystom je "wykupywać", żeby móc znowu wrzucić do morza), w końcu widziałyśmy żółwie w środowisku naturalnym.
Zanim wsiądziemy do pociągu idziemy na nasz ostatni posiłek. Fajnie, że Ambalangoda jest taka mało turystyczna, bo praktycznie od razu znajdujemy lokal, w którym siedzą sami miejscowi. Pokazujemy więc, co chcemy (wszystko było już ugotowane, trzeba było sobie tylko wybrać, które rzeczy się chce) i siadamy przy wspólnym stole z jakąś miejscową rodzinką. Zwróćcie uwagę, jak podany jest nasz posiłek - na talerzu ma kawałek folii, który po posiłku zwija się i wyrzuca, i voila - mamy czyściusieńki talerz. Jem więc na tej folii smażone jajko na twardo, ryż z ciecierzycą, mięsem i jakimiś sałatkami i popijam to fantastycznym piwem imbirowym. Karolina ma wersję podobną, tylko z rybą.
No to idziemy na pociąg. Byłyśmy wcześniej w kantorze, gdzie kolesie dobre parę minut oglądali Karoliny pieczątki w paszporcie, śmiejąc się i żywo o czymś dyskutując. Fakt, trochę się ostatnimi czasy tych stempli nazbierało :)
Mały pieseczek bojący się przejść przez tory - mam nadzieję, że jest cały i zdrowy:
Na dworcu jest hub z książkami, które można sobie wypożyczać. Wypisuję się w odpowiednim zeszycie, po czym bezczelnie przywłaszczam dwie pozycje. Myślę sobie, że po przeczytaniu odeślę je Sumudu z prośbą, żeby odłożyła je na miejsce. Biały okrada Azjatów, no koniec świata.
Ostatni rzut oka na morze:
Kolombo - tu w zasadzie zdążyłyśmy tylko pochodzić po straganach, kupić butelkę araku i ciastka i trzeba było wracać. Zastanawiałyśmy się nad kupieniem plecaków, bo North Face i inne markowe były naprawdę za grosze. Podobno to nie podróby tylko kwestia tego, że oni je tutaj szyją. Ostatecznie jednak zrezygnowałyśmy z tego pomysłu, bo i tak nie było takiego który pasowałby optymalnie, a bez sensu kupować coś tylko dlatego, że jest tanie (haha, kto to mówi ;P).
Dobrze, że pojechałyśmy na lotnisko wczesnym autobusem, bo wlókł się niemiłosiernie i bardzo długo stał w korkach. Nie mówiłam Wam jeszcze, że w Hikkaduwie przemyciłam kawałki rafy (małe takie - znalezione na plaży) i parę muszli i kamieni (wszystko dla mamy, która zbiera). Mam więc w plecaku kradzione książki, nielegalną rafę i butelkę alkoholu (a nie znam zasad celnych). Na bank pójdę siedzieć. Na szczęście wszystko przebiegło sprawnie - lot był punktualny, potem wykorzystując czas międzylądowania zrobiłyśmy sobie fajny spacer po Kijowie, do Warszawy doleciałyśmy o czasie, nasze bagaże też (uff :P), na lotnisko goście z parkingu po nas przyjechali (mimo, że popieprzyłyśmy daty i miałyśmy rezerwację o jeden dzień za krótko), auto stało (mimo, że było cały czas otwarte, bo w pośpiechu zapomniałyśmy je zamknąć), dojechało, do pracy zdążymy ;)
To do następnego razu. Już niebawem Ameryka Środkowa :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz