wtorek, 31 października 2017

SRI LANKA 2017 - DZIEŃ 1

niedziela, 22 października 2017

dom -> Warszawa Okęcie -> Kijów -> Kolombo lotnisko -> Reyangoda -> Rambukkana -> Pinnawala -> Kandy

Naszą podróż zaczynamy już w piątek, 20 października. Jedziemy w nocy do Warszawy, gdzie zostawiamy auto (jak się później okaże - otwarte ;) ) i wylatujemy (w sobotę wcześnie rano) Ukrainianem z Okęcia. Po krótkim postoju w Boryspolu lecimy stamtąd bezpośrednio do Kolombo. Na miejsce docieramy późnym wieczorem, więc postanawiamy przespać się na lotnisku. Układamy się pod jakimś biurkiem, ale udaje nam się zasnąć dopiero, gdy owijamy się w śpiwory. Czujemy się słabo (serio, takiego laga w życiu nie miałam), więc wstajemy dość późno i na dobrą sprawę jesteśmy w stanie wyjść z lotniska dopiero koło południa. No nic, ogarniemy.


Przyjaciel napotkany w toalecie na lotnisku. Jeszcze nie wiem, że to nasz stały towarzysz:

Pierwsze wrażenia: ciepło, wilgotno, parno. Świeci ładne słońce. Nie znajdujemy autobusu w stronę Pinnawali (a trzeba było szukać, bo podobno gdzieś są), więc jedziemy z tuk-tukarzem (za 750 rupii) do Reyangody, żeby stamtąd złapać pociąg (45 rupii za osobę) do Rambukkana. Stamtąd już rzut beretem do Pinnawali.
W Reyangodzie mamy trochę czasu, więc idziemy na nasz pierwszy lokalny obiad. To totalnie nieturystyczna miejscowość, więc z łatwością znajdujemy miejscową knajpę. Oto menu:

Patrząc na naszą konsternację właściciele (para takich sympatycznych dziadeczków) pokazuje nam, że poda nam lokalny specjał. Po chwili na naszym talerzu ląduje ryż z pastą z ciecierzycy i sałatkami (jedna chyba z mango, a druga z chili - trzecia nie mam pojęcia). Dostajemy nawet widelec :)
Naprawdę smaczne jedzonko. Płacimy za nie równowartość 2,30 zł za osobę. Niestety, im bliżej turystycznych szlaków, tym ceny też będą się stawały coraz bardziej turystyczne.



Słynne "King Coconuts":




Pociąg mija liczne pola ryżowe, lasy palmowe i małe wioseczki. Trochę zaczyna psuć się pogoda. Mam nadzieję, że nie będzie lało.

Z Rambukkany do Pinnawali szybko docieramy tuk-tukiem (autobusem też spokojnie się da). Nasz kierowca bardzo rekomenduje nam jakieś miejsce ze słoniami, gdzie zapłacimy taniej a dodatkowo możemy pojeździć sobie na słoniach. Nie, dzięki, nie jeździmy na słoniach. Jeszcze o tym nie wiemy, ale zaraz do naszych zasad dołożymy: "i nie wspieramy miejsc takich jak Pinnawala".


Wstęp jest złodziejski - jako obcokrajowcy płacimy 2500 rupii za osobę. Zostawiamy plecaki w przechowalni i idziemy nad rzekę, w której kąpią się słonie. Trzeba przyznać, że słoniki są przeurocze. Ale to dopiero pierwsze wrażenie, po którym zaczynamy zauważać łańcuchy, którymi są skute i harpuny, które dzierżą w rękach ich "opiekunowie". Może źle rozumiem słowo "sierociniec", ale w tym przypadku większość słoni wydaje się być już wystarczająco dorosła, żeby wypuścić je na wolność. Fakt faktem, że wydawały się szczęśliwe, taplając się w tej wodzie. Było tak gorąco i duszno, że chwilami sama im zazdrościłam.














Gdy słonie wróciły z kąpieli okazało się, że żyją w małych betonowych boksach. Siedziały tam sobie, nieporadnie obgryzając liście palmowe i nie mogąc nawet spokojnie się obrócić. To ma być ten słoniowy raj?

Na terenie "sierocińca" był też mały ogród przypraw, gdzie można było zobaczyć, jak rośnie między innymi kakaowiec albo kurkuma.


Biedactwa:

Na terenie kompleksu były też takie mini parki ogrodzone palami, do których - zgodnie z instrukcją - trzeba było uciekać w razie ataku słonia.


Patrząc na to miejsce mamy naprawdę mieszane uczucia.

Po zwiedzeniu Pinnawali zostajemy zaproszone do "ogrodu przypraw" który okazuje się jakimś ajurwedyjskim sklepem. Panowie prezentują nam działanie różnych kosmetyków, smarują nam włosy olejem i twarze jakimś kremem, po którym skóra przestaje się świecić (jeszcze nie wiem, że uda mi się zupełnie przypadkiem kupić ten krem za parę groszy) i robią nam masaż. Najpierw delikatny - rąk i głowy, a potem praktycznie całego ciała. Trzeba przyznać, że robią go naprawdę profesjonalnie - czujemy się jak nowe. Potem udajemy się do sklepu, gdzie pan pokazuje nam te wszystkie kremy, maści i olejki. Ceny są oczywiście kosmiczne. Porozumiewamy między sobą, po czym jakby nigdy nic ubieramy plecaki i wymyślając jakąś mało wiarygodną wymówkę o bankomacie czy tam czymś, dajemy dyla. Oczywiście biegną za nami, ale jesteśmy już na ulicy z ludźmi, więc proszą tylko o napiwek dla masażystów. Dajemy 500 rupii i zostawiamy ich tak. Nie protestują. Uff. Masaż za niecałe 6 złotych? Może jednak nie zginiemy w tym kraju ;)


Wieczorem lądujemy w Kandy. Trochę już padamy z nóg (serio, chyba nie miałam jeszcze takiego zjazdu po zmianie klimatu), więc po szybkim rzucie oka na miasto (i wypiciu przeboskiej mlecznej herbaty) zaczepiamy jakiegoś tuk-tukarza i pytamy o nocleg. Mówi, że nic poniżej 2000 rupii nie znajdziemy. Dobra, niech nas wiezie.

Owoce na dworcowym bazarku ułożone z wielkim pietyzmem. Jak to Karolina okresliła: "Sri Lanka to takie Indie, tylko cywilizowane".
Mamy bardzo fajny pokój w bardzo fajnym domku na wzniesieniu, z którego widać całą okolicę. Perspektywa powrotu na tę górę odwodzi nas od wycieczek na miasto w dniu dzisiejszym. No nic, jutro zabierzemy plecaki i wybierzemy się tam z samego rana. Może zdążymy nawet na poranną Pudżę w świątyni zęba Buddy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz