Pasargady -> Persepolis -> Sziraz
Cysterną po ruinach
Gdy budzimy się, akurat świta. Droga, którą jedziemy absolutnie nie wygląda na autostradę. Jasna cholera, znowu nas gdzieś wywieźli. Chwytam za telefon - jesteśmy w jakiejś wiosce koło Pasargady. Koleś rzeczywiście mówił coś o Pasargady. No nic, może będzie tam tankował jakąś stację albo coś. W końcu to cysterna. Ku naszemu zdziwieniu, zatrzymujemy się przy jakimś domu. A konkretnie przy domu naszego pana kierowcy. Hmm, i co teraz? Nie mamy zielonego pojęcia, jak się stąd wydostać. Iść na jakiś autobus? Może być ciężko, bo jesteśmy na jakimś pieprzonym końcu świata. Patrzę na Marka - wygląda na zmęczonego. Pan zaprasza nas do środka. No nie ma wyjścia, idziemy. U progu wita nas rodzina naszego pana - żona, syn i córka. Siadamy na dywanie, gdzie przynoszą nam poduszki i koc. Wygląda na to, że mamy iść spać. No dobra, korzystając z okazji biorę prysznic, ładuję wszystko co się da podłączyć do prądu i kładę się. Co będzie to będzie.
Budzą nas za jakieś dwie-trzy godziny i wyganiają do łazienki umyć ręce, bo śniadanko już czeka. Czując smaczne zapachy z kuchni uświadamiam sobie, że dawno nie jedliśmy. Zapraszają nas na ogródek, gdzie wcinamy jajka sadzone zawijane w lawasz razem z białym serem i warzywami. Wszystko jest naprawdę przepyszne. Po jedzeniu trochę odpoczywamy, po czym nasz pan każe nam się zbierać. Okazuje się, że jedzie swoją cysterną do Szirazu, więc może nas po drodze podrzucić do Persepolis. Super, nie będziemy musieli kombinować.
Rodzina naszego pana jest naprawdę bardzo sympatyczna. Trochę mówią po angielsku, syn ma nawet zakazanego facebooka. Przed wyjściem dostajemy jeszcze prezenty - ja glinianego ptaka, który ćwierka po napełnieniu wodą i frędzle, a Marek ręcznie wyszywane "coś" (co w sklepie kosztowało 25 ojro!). Są naprawdę cudowni. Tylko czemu mają takie smutne spojrzenia?
Zwróćcie uwagę na starożytny motyw na ścianie. Długo nam wymieniali bóstwa widoczne na płaskorzeźbie. Z tego co udało mi się zrozumieć, to ma to związek z historią starożytnej Persji, a w szczególności Pasargadów i Persepolis.
No to ruszamy. Nasz pan zatrzymuje nam się przy grobowcu Cyrusa Wielkiego II, czyli gościa, który zbudował Pasargady. Bilet wstępu kosztuje 200 000 riali, więc postanawiamy nacieszyć się widokami zza bramy. Pasargady w ogóle nie były na naszej liście punktów do zwiedzenia, więc i tak jesteśmy do przodu :)
Pamiątki sprzedawane przy grobowcu w Pasargadach:
Plakaty z okazji rocznicy śmierci Chomeiniego:
Nasza cysterna ma chyba nadajnik GPS, bo gdy tylko zbaczamy z drogi na Sziraz nasz pan od razu dostaje telefon. Bez znajomości perskiego można się domyślić, że musi się z naszego powodu gęsto tłumaczyć. Z coraz szerzej otwartymi oczami obserwujemy, jak ciężarówka zjeżdża w coraz węższe uliczki, po czym wjeżdża na parking pod samym Persepolis. Czujecie? Podjeżdżamy cysterną pełną paliwa pod jeden z najważniejszych zabytków w kraju. Przecież w razie wybuchu nie zostałby po nim kamień na kamieniu.
Serdecznie dziękujemy naszemu panu kierowcy, bierzemy plecaki i ruszamy w kierunku zabytku. Rada: nie próbujcie włamywać się, bo się nie da. Kusiła nas przez chwilę widziana po drodze dziura w ogrodzeniu. Dobrze, że odpuściliśmy ten głupi pomysł, bo bilety i tak kasuje się przed samym wejściem, więc tak czy siak bylibyśmy zmuszeni wrócić się do wejścia głównego. Dobra wiadomość jest taka, że mają tam przechowalnię bagażu, możemy więc zrzucić plecaki. Pozbywszy się balastu, kupujemy bilety i idziemy.
Samo Persepolis dupy nie urywa. Tak jak przypuszczałam - kupa kamieni. Fajne, warto było je zwiedzić, ale jakimś wybitnym cudem bym ich nie nazwała. Chociaż mówię to z perspektywy zupełnego laika jeśli chodzi o wiedzę historyczną i kulturową. Osoba zainteresowana dziedzictwem starożytnej Persji na pewno będzie doświadczenie bycia tutaj odczuwać zupełnie inaczej.
Niektóre rzeźbienia wyglądały, jakby zostały wykute dopiero wczoraj.
Wszechobecne jaszczurki:
W tle piaskowa trąba powietrzna:
Tak jak i wszędzie indziej w Iranie, miejscowi wykorzystują każdy skrawek cienia na biwakowanie. Odpoczywamy też chwilę od palącego słońca, uzupełniamy zapasy wody i ruszamy w poszukiwaniu dalszego transportu. W tym celu udajemy się na parking. Zamierzamy po prostu chodzić wśród wyjeżdżających samochodów i pytać, czy ktoś przypadkiem nie jedzie do Szirazu. Znów szczęście nam dopisuje. Niemalże od razu pojawia się koleś, który podchodzi do nas i płynnym angielskim pyta, czy może nam jakoś pomóc. Okazuje się, że mieszkają z żoną w Szirazie i chętnie nas podrzucą. Bardzo miło z ich strony. Przy okazji zahaczamy jeszcze o grobowce czterech perskich królów Naqsh-e Rustam.
Nasz kierowca dużo nam o sobie opowiada. I to bardzo szczerze. Mówi, że pracował przez trzy lata w Budapeszcie. I że zamierza wrócić do Europy jako uchodźca. Eee, że co proszę? Mam nadzieję, że się przesłyszałam. Gość jeździ autem na jakie pewnie długo jeszcze nie będzie mnie stać (marki Mum, ponoć chiński, ale wygląda co najmniej jak nowa Kia Ceed), a jego wygląd sugeruje, że powodzi mu się tu naprawdę dobrze. Mówi zresztą, że jest synem jakiegoś bogatego przedsiębiorcy. Hmm, no to dlaczego chce być uchodźcą? Ano żeby lepiej zarabiać. Bo w Niemczech to zarabia się 3500 euro, a on na swoim stanowisku (chciał być dentystą, ale nie skończył studiów i pracuje teraz w aptece) może liczyć góra na 500. Mówi to tak, jakby te pięćset euro (na rękę!) było oczywistym powodem do ucieczki z kraju. No szczęki nam opadają. Pięćset euro. W kraju, w którym benzyna jest za złotówkę. Dowiadujemy się, że średnia krajowa mieści się tu w przedziale 300-400 euro, czyli dziesięć razy mniej, niż mówił nam gość od dywanów. Niemniej jednak gdyby porównać wartość nabywczą 300 euro tu i w Polsce to mogłoby się okazać, że Irańczycy zarabiają lepiej niż Polacy. Pytamy, dlaczego chce wyjechać jako uchodźca a nie wyjechać normalnie? Przecież jakoś się do tego Budapesztu dostał. Bo zabrali mu paszport, którego najprawdopodobniej nigdy nie odzyska. No ale za co te represje? Mamy nadzieję, że zaraz dowiemy się czegoś, co rzeczywiście usprawiedliwi decyzję o ucieczce. No niestety. Paszport mu zabrali ponieważ - uwaga - nie poszedł do zasadniczej służby wojskowej. Dlatego załatwi sobie "black passport", czyli fałszywe papiery, i popłynie z Turcji na pontonie wraz z Syryjczykami. Mówi, że to bardzo drogie, że ucieczka kosztuje kilkadziesiąt tysięcy euro. No ręce opadają. Robi mi się żal tych wszystkich Syryjczyków i przedstawicieli innych narodów, którzy naprawdę potrzebują uciec przed wojną i prześladowaniami. Którzy mają prawdziwe problemy i których najprawdopodobniej cały świat ma w dupie zajmując się właśnie takimi jak ten tutaj. Zresztą, niech robi jak uważa. Sam się przekona, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Jak wyląduje w jakimś obozie dla uchodźców. Albo gdy rzeczywiście dotrze do tych Niemiec i zobaczy, jak to naprawdę jest z tymi 3500 euro na miesiąc. Co nie zmienia faktu, że życzymy im jak najlepiej. Mimo, że postępują bardzo niezgodnie z naszymi przekonaniami.
"Uchodźcy" proponują nam wspólne lody w Szirazie. Chyba dziś i tak nic już nie wymyślimy, więc dajemy się zaprosić. Cały czas nam mówią, że chcą nas gościć, że będzie dla nich zaszczytem, jeśli zostaniemy u nich na noc albo przynajmniej pozwolimy oprowadzić się po mieście. Nie mamy innych planów, więc zdajemy się na to, co szykuje dla nas los. Najpierw wjeżdżamy autem na pobliskie wzniesienie, skąd rozciąga się przerażający widok na Sziraz. Przerażający dla nas, bo uświadamiamy sobie, jak wielkim miastem jest. Nie jesteśmy fanami dużych miast, przytłaczają nas i męczą. Najchętniej nie ruszalibyśmy się z głuszy, no ale jest parę miejsc, które trzeba odwiedzić będąc w Iranie, a jednym z nich jest słynny różowy Meczet (Nassir-Ol-Molk) w Szirazie, trzeba będzie to więc jakoś przeżyć. Może to i dobrze, że trafiła nam się tutaj ta parka. Na zdjęciu poniżej to właśnie oni. Zastanawiałam się, czy pokazywać ich wizerunki, ale szansa na zlokalizowanie ich na podstawie jednego zdjęcia na jakimś polskim, nikomu nie znanym blogu jest raczej żadna, więc raczej im w żaden sposób nie zaszkodzę.
Skoro są z nami szczerzy to my też opowiadamy im szczerze o sobie. Na potrzeby chwili najczęściej udawaliśmy dwudziestopięcioletnich studentów, ale tym razem mówimy szczerze, kim jesteśmy i co robimy. Mówimy też szczerze o Polsce. Wiemy, że za tą ich gościnnością kryje się ukryta prośba o azyl, więc wolimy więc nie pozostawiać im złudzeń i opowiadamy o tym, ile się u nas zarabia, ile godzin się pracuje i generalnie jakie są u nas klimaty, w szczególności o stosunku polskiego rządu do uchodźców i narastającym rasizmie. Strasznie się tego wszystkiego wstydzimy, ale nie da się ukryć, że Polska nie jest najłatwiejszym krajem dla obcokrajowca i choćbyśmy im nieba przychylili to nie będą u nas mieli ani w ułamku tak dobrego życia jak w Skandynawii, Niemczech czy Holandii. Widzimy rozczarowanie na ich twarzach. Chyba właśnie przepadło nam picie słynnego wina z Szirazu.
Długo jeździmy za odpowiednimi lodami, ale w końcu udaje nam się znaleźć miejsce, w którym sprzedają lody szafranowe. Przepyszne. Dostajemy po całym kuble. Takim wielkim, że nie jestem w stanie go zjeść całego, mimo że mój żołądek ma niemal nieograniczoną pojemność jeśli chodzi o lody.
Zostajemy przywiezieni pod twierdzę Karim Khan, która była między innymi więzieniem (ale nie tylko - służyła też jako normalne mieszkanie). Nasi przyjaciele pytają, czy mamy ochotę iść. Podobno zamykają za pół godziny, więc chyba nie bardzo się to opłaca, no ale mówią, że tam i tak nie ma dużo do zwiedzania i kierują się do kasy. Chcą mieć "gest" i kupują nam bilety, nie przewidzieli jednak, że o ile ich bilety kosztują 30 000 riali za osobę, o tyle nasze - "obcokrajowe" są po 200 000 riali. Zaczynamy im współczuć.
To właśnie twierdza. Zwróćcie uwagę na krzywiznę wieży i popękane po trzęsieniu ziemi mury. Twierdza jest potężna, ale obawiam się, że bez renowacji prędzej czy później zawali się jak świątynie w Nepalu.
W środku nie ma nic specjalnego. Poza instalacją przedstawiającą króla i jego świtę pozostałe komnaty stoją praktycznie puste. Zdobienia są dość porządnie dotknięte zębem czasu. Mam nadzieję, że te złodziejskie stawki dla obcokrajowców posłużą w przyszłości na jakiś gruntowny remont.
Po drodze mijamy meczet Shaha Cheragha. Nie wiemy wtedy, co to jest, ale wydaje nam się warte obejrzenia o tej porze. Parkujemy więc (naszemu przyjacielowi kończy się tu gotówka, ale dalej gra twardziela, który nic od nas nie chce) i idziemy pod to miejsce. Okazuje się, że nie możemy zabrać ze sobą praktycznie nic - ani aparatów, ani saszetek z dokumentami. Jedyne co można mieć to telefon komórkowy (i można nim też robić zdjęcia). Rozdzielamy się więc na dwie podgrupy - najpierw idą panowie, a my zostajemy z rzeczami i czekamy na nich (żona "uchodźcy" jak to baba ciągnie mnie oglądać okoliczne stragany), a potem się zamieniamy (a panowie idą zapalić w tajemnicy przed żoną naszego przyjaciela). Jeśli macie jakieś wątpliwości co do odwiedzenia tego miejsca to ja Wam je rozwieję - idźcie tam! Koniecznie! Widok zapiera dech w piersiach. Jeśli uda Wam się wejść do środka (w "turystycznej" opcji zwiedzania nie ma takiej możliwości, ale o tym opowiem w dniu jutrzejszym) to widok na pewno zaprze Wam dech w piersiach. Całe wnętrze ozdobione jest mozaiką z małych lusterek, ułożonych w kształt kwiatów lub figur geometrycznych. Nie da się tego opisać słowami. Po prostu tam idźcie. Dziewczyny - pamiętajcie o czadorze.
Brama wejściowa z symbolami wody. Przejście przez nią czyni pielgrzyma czystego i gotowego do modlitwy. Na placu znajdują się dwa meczety, w których znajdują się grobowce dwóch braci, Ahmada i Muhammada, którzy schronili się w Szirazie przed prześladowaniami szyitów. Jest to bardzo popularne miejsce pielgrzymkowe. Podobno historia tego miejsca rozpoczęła się od światła, które ponoć emitował jeden z nagrobków. Gdy podążono za źródłem światła i odkopano grób, w środku leżał muzułmanin w pełnej zbroi. Miał na palcu pierścień mówiący, że jest to miejsce nagrobków synów króla Musy al-Kadhima. Jeśli jesteście bliżej zainteresowani dziejami meczetu, w ciągu dnia przewodnicy z irańskiego MSZ oprowadzają turystów za darmo.
Gdy wracamy, nasi przyjaciele pytają, czy chcemy iść coś zjeść do restauracji, czy preferujemy coś domowego. Nie chcemy wpędzać ich w kolejne koszty, więc mówimy, że jak już to może coś domowego. Długo się zastanawiają, potem szukają czegoś w necie, koniec końców gdzieś nas wiozą. Chyba gdzieś daleko. Może rzeczywiście do swojego domu?
No i dupa. Wylądowaliśmy w restauracji. I to chyba takiej lepszej, ze stołem, krzesłami i orkiestrą na żywo. No to nici z domowego żarcia. Nie rozumiemy menu, ale patrząc na cyfry, które już mamy w miarę opanowane zauważamy, że restauracja jest raczej droga. Bierzemy kebaby w chlebie, zobaczymy, jak je tu podadzą. Nasza para daje nam jeszcze po szklance ayranu. A na powitanie dostajemy sok w kieliszku po wódce. Kebaba dostajemy w postaci "kiełbaski", którą należy zawinąć w lawasz wraz z przyprawami i zieleniną. Dobre, choć dalej nie przypomina tego ścinającego z nóg kebaba na przystanku autobusowym w Baku. Tamtemu to nic chyba nie dorówna.
Robi się późno i chyba chcą zamykać lokal, więc zbieramy się do wyjścia. Nasz uchodźca płaci za jedzenie kartą. Nie mamy pojęcia, ile. Chcemy mu oddać pieniądze, ale protestuje mówiąc, że jesteśmy przecież jego gośćmi. Tuż przy wyjściu z restauracji dostaje telefon. Mówi nam, że właśnie dowiedział się, że jego mama znalazła się w szpitalu i muszą do niej jechać. Prawdopodobnie zostaną tam na noc, więc możemy spać w ich mieszkaniu, ale niestety bez nich. A nie mówiłam, że nici z picia lokalnego wina? Nie mamy podstaw, żeby im nie wierzyć, ale ludzie, którzy dowiadują się, że ich bliski jest w szpitalu reagują raczej nerwowo, martwią się i generalnie widać po ich twarzach zaskoczenie. A tamci nic, poker face. Być może nie zrozumieliśmy wystarczająco dobrze zasad ta'rof i nadużyliśmy ich gościnności. A może po prostu bali się, że im wypijemy cały zapas alkoholu, który tutaj pewnie jest niesamowicie drogi. Co by nie było mówimy, że nie ma sprawy, że poradzimy sobie doskonale. Przepraszają nas cały czas i podwożą do jakiegoś parku - ich zdaniem "bezpiecznego", bo miał tam budkę zwaną posterunkiem policji. Żegnamy się, po czym idziemy wgłąb parku rozejrzeć się za jakimś miejscem na namiot.
Nie wygląda to dobrze. Park jest oświetlony i pełen ludzi. Zagadują nas jakieś typy, ale do tego to już jesteśmy akurat przyzwyczajeni. Jeden z nich zwraca szczególną uwagę na Marka, proponując nam (a raczej Markowi, bo na mnie nawet nie spojrzał) przysiadnięcie się na jego ławkę. Nie korzystamy z tej propozycji, choć gość cały czas dziwnie się gapi. Zmieniamy więc ławkę. Podchodzi do nas jakiś inny, ale też szemranie wyglądający gość. Mówi, że ten park jest "no good" i pokazuje na migi, że jest tu dużo ćpunów i że mogą nas okraść a już na pewno nas zabiją. Gesty podrzynania gardła i wbijania noża w plecy wyglądają tak realistycznie, że przechodzą nas ciarki. Masz, kurwa, bezpieczny park. Czyżby to była zemsta za nadużywanie gościnności? Nasz nowy przyjaciel proponuje, żebyśmy poszli do niego do domu, że jego mamusia nas ugości. I że ma whisky i chętnie się z nami napije. Gdybyśmy poznali się w innych okolicznościach to moglibyśmy to rozważyć, ale teraz niczym się dla nas nie różni od innych szemranych gości, szwendających się samotnie nocą po parku. Albo i nie samotnie - właśnie widzimy, jak tamten gościu, który był zainteresowany Markiem idzie alejką za rękę z jakimś karkiem. O w dupę. W tym momencie zauważam znak przekreślonego namiotu na jednej z alejek. Cholera, w całym parku nie można rozkładać namiotu. No to pięknie. Jest tu zbyt podejrzanie, żeby spać pod gołym niebem. Trzeba się będzie zawijać. Za radą pana od whisky idziemy jednak do budki policjantów zapytać, czy możemy się rozbić gdzieś koło nich. Najpierw idzie pan i tłumaczy po persku sytuację, my czekamy na zewnątrz. Po chwili wychodzi do nas uzbrojony po zęby młody żołnierz. Łoo. Pyta, czy mały ten namiot. No mały, zdecydowanie mniejszy niż te ich wynalazki. Pokazuje nam miejsce obok i mówi, że tu się możemy rozłożyć. Uff. W miarę możliwości językowych trochę nas zagadują. Wydają się mili i zainteresowani naszym losem. Może nie dadzą ćpunom nas pokroić. Czytałam potem, że narkomania to wbrew pozorom bardzo duży problem w Iranie. Ludzie po prostu mają już dość izolacji, szariatu i to, że ciągle dyktuje się im co mają robić. A z braku lepszej opcji i widoków na jakiekolwiek zmiany zatracają się w substancjach dających złudzenie lepszego świata. Strasznie to przykre.
No ale wracając do namiotu. Rozkładamy go pod ścisłą obserwacją wojska, policji, pana menela i ćpunów na ławce. Gdy idę siku, pan menel towarzyszy mi krok w krok. Kurde, do kibla też za mną pójdzie? Na szczęście został na zewnątrz. Trochę się boję, gdy orientuję się, że jestem tu z nim sama a drzwi do kibla się nie zamykają. A co jak za mną rzeczywiście pójdzie? Na szczęście był grzeczny. Pokazaliśmy mu wcześniej nasze islamskie fanty - różaniec i ten pierścień. Może rzeczywiście jakimś cudem uznał nas za swoich. Gdy wychodzę z kibla, wręcza mi pieniążki: 2000 i 5000 riali w banknotach. Mówi, że to na pamiątkę, bo od trzech lat są wycofane z obiegu. Fakt, ich inflacja jest naprawdę zatrważająca. Widziałam już 5000 riali (ale w monecie), ale przy obecnym poziomie cen ten nominał już praktycznie nie ma zastosowania, bo zaokrągla się co najmniej do dziesiątek tysięcy (czyli mniej-więcej naszego 1 zł). Wciska mi też na siłę paczkę papierosów, swój numer telefonu i upiera się, żebyśmy jutro koniecznie u niego zanocowali i napili się whisky. Hmm, może rzeczywiście trzeba było do niego iść? No nic, żegnamy się, zapinamy namiot (na kłódkę - trzymającą się na słowo honoru, no ale zawsze jakieś utrudnienie dla potencjalnego złoczyńcy) i próbujemy spać. Po paru minutach słyszymy kroki i widzimy, że ktoś się do nas dobija. Niech to! Na szczęście okazuje się, że to nasz pan menel. Nie chce nam się ruszać, ale on jest uparty, kuca nad nami i prosi, żeby mu otworzyć. Ehh. Wstaję w końcu i rozsuwam zamek. I oczom moim ukazuje się reklamówka. Pan z miną kota ze Shreka mówi, że przynosi nam śniadanko od mamusi, żebyśmy jutro głodni nie byli. Wyobrażacie sobie? Przypadkowy szemrany gostek w parku zamiast nas obrabować i zamordować to przynosi nam śniadanko. Aż chce się być lepszym człowiekiem.
Koszty:
- 400 000 dwa bilety do Persepolis;
- 30 000 papierosy
= 430 000 riali
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz