środa, 23 listopada 2016

INDIE 2016 - dzień 9

środa, 9 listopada 2016

16 dzień podróży

Delhi -> Agra -> Jaipur

 W Delhi na dworcu też znajdujemy informację turystyczną nie mającą ochoty zajmować się niczym poza sprzedażą biletów. Akurat potrzebujemy bilet, więc bierzemy numerek (dość odległy od obecnie obsługiwanego) i rozkładamy się na wygodnych sofach. To "biuro" jest czynne całą dobę, więc przypuszczalnie dałoby się tu spać. W międzyczasie ładujemy baterie i telefony, bierzemy kąpiel w umywalce i przebieramy brudne ciuchy. W końcu będziemy dziś zwiedzać Taj Mahal :D



 Przemieszczenie się z Delhi do Agry zajmuje nam dobre parę godzin. No trudno, nic na to nie poradzimy. W końcu po południu udaje nam się dotrzeć na miejsce. Zostawiamy plecaki w obowiązkowej szatni i idziemy zwiedzać Taj Mahal. Jeszcze nie wiemy, co nas czeka...



 Przed wejściem atakuje nas stado cinkciarzy. Ale o co chodzi? Podchodzimy do kasy (bilet dla obcokrajowca kosztuje 1000 rupii) gdzie okazuje się, że nie chcą przyjąć naszych banknotów. Że można płacić tylko stówami. Cholera, mamy tylko pięćsetki, takie nam wydali w banku na Andamanach. Zresztą z jakiej niby paki ma nie być można płacić legalną normalną walutą? Nic z tego nie rozumiemy. Cinkciarze oferują zamianę 2 tysięcy za 3 tysiące. Pff, jeszcze co. Karolina idzie szukać wifi, żeby spróbować kupić te bilety online a ja próbuję dowiedzieć się o co chodzi. Okazuje się, że rząd Indii zmienia nominały banknotów 500 i 1000 i w związku z tym obecne wyszły z obiegu. No ale jak to wyszły? Jeszcze wczoraj normalnie nimi płaciłyśmy? Ano to było wczoraj. Tak to w Indiach już jest. No tak, zapomniałam, że tu się nigdy nie powinno niczemu dziwić ;) Tylko co teraz robić? Banki już nieczynne, internetu brak, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie musiałybyśmy zostać tu do jutra. No nic to, kupujemy 2000 rupii za 2500 rupii, klnąc na czym świat stoi. Najważniejsze, że mamy bilety.
Więcej informacji o zamieszaniu walutowym jest tutaj.





Ze względu na tłumy turystów (głównie lokalnych) przy wejściu do Taj Mahal stoi "popychacz" i wypycha ludzi wychodzących a wpycha wchodzących tak, żeby ruch szedł sprawnie. W sumie to Indusi samoistnie pchają się tak, że poradziliby sobie i bez upychacza. Hmm, może chodzi o to, żeby się nie zaklinowali w drzwiach :D




Wydawałoby się, że gdzie jak gdzie, ale pod Taj Mahalem widok białego turysty nie powinien nikogo dziwić. Nic bardziej mylnego. Jesteśmy prawie taką atrakcją jak sam Tadż, zwłaszcza Karolina i jej śnieżnobiała skóra :D Co chwilę ktoś sobie chciał z nami robić zdjęcia. Ach ten fejm :P




Dla tych, którzy nie wiedzą - Tadż Mahal jest grobowcem Mumtaz Mahal, żony Szachdżahana, władcy Wielkich Mogołów, która zmarła rodząc swoje czternaste dziecko. Budowa tego mauzoleum trwała 22 lata i pracowało przy niej około 20-25 tysięcy robotników. Jeśli macie ochotę poczytać więcej ciekawych historii o Taj Mahalu, fajny tekst jest tutaj.
Monumentalny kształt, ornamenty i biały marmur trochę przypomina nam Wielki Meczet w Abu Dhabi. Rzeczywiście nie można odmówić mu uroku. Obawiałam się, że okaże się przereklamowany, jednak był nawet lepszy niż się spodziewałyśmy. Zdecydowanie wart miana cudu świata.





Modlitwy w meczecie (to ten czerwony na poprzednich zdjęciach - są dwa identyczne po obu stronach Tadża, ale tylko jeden jest meczetem ze względu na odpowiednie ukierunkowanie do Mekki).



 



Nie zdążymy już zwiedzić Czerwonego Fortu, ale udaje nam się załapać na wyświetlany tam pokaz świetlny okraszony ciekawymi historiami dotyczącymi dziejów tego miejsca. Problem w tym, że mamy tylko pięćsetki. Najpierw odsyłają nas z kwitkiem, ale potem jakiś żołnierz dostaje telefon i każe sprzedawcy sprzedać nam te bilety. Mówią jednak, że mamy szczęście. Już czujemy, że tak łatwo się tych pięćsetek nie pozbędziemy...

Duch w forcie:
Świetlny pokaz:


Po pokazie zastanawiamy się, co robić dalej. Bez waluty nie możemy kupić nawet jedzenia. Co chwilę atakują nas jacyś cinkciarze chcący prowizję. Nie ma mowy, choćbyśmy miały umrzeć z głodu nie damy zarobić kolejnemu oszustowi. Jakoś się udało. Jedną pięćsetkę zamienił nam jakiś żołnierz (choć - po tych wszystkich cinkciarzach - do ostatniej chwili nie chciałam mu uwierzyć, że robi to bez żadnego interesu), drugą zaszantażowałyśmy rikszarza, który wiózł nas na dworzec kolejowy (że mu nie zapłacimy jeśli nam nie rozmieni), trzecią zapłaciłyśmy za bilety na pociąg (kasy miały ponoć obowiązek przyjmować te banknoty, choć strasznie się o to wkurzali, resztę wręcz rzucali ludziom w twarz - w sumie trochę się im nie dziwię, pewnie każdy do nich przychodził z tymi nominałami), została nam chyba jeszcze jedna. Chyba nie zginiemy :P

Napotkane po drodze wesele. Jeszcze nie wiemy, że niebawem będziemy gośćmi na jednym z takich przyjęć:


Kolejne uliczne pyszności:

Potrzebujemy dostać się do Alwaru, żeby stamtąd wyruszyć do parku narodowego Sariska. Najlepszym połączeniem wydaje się być pociąg do Jaipuru. Fajnie, może uda się zobaczyć słynny Hava Mahal. Średnio chce mi się jechać do tego parku, bo naczytałam się o dręczeniu słoni. No i malaria. Poza tym szansa na zobaczenie tygrysa jest bardzo mała. Chociaż w sumie może to i dobrze, przynajmniej nas nie zje :P

W oczekiwaniu na pociąg...

Nie ma wolnych miejscówek. Wiemy tyle, że pociąg jest opóźniony i że przybędzie około północy. Koło kas jest taka tablica, na której na bieżąco piszą ścieralnym markerem przybliżoną godzinę przyjazdu. Pociąg przyjeżdża nawet trochę przed tym planowanym czasem. Jest tak przeładowany, że stwierdzamy, że i tak pewnie przez ten ścisk się nie przeciśnie żaden kanar i pakujemy się do pierwszego lepszego Sleepera. Udaje nam się przykucnąć na podłodze w korytarzu i tak zasypiamy, nie zważając na chodzących po nas ludziach. Moja odporność na trudne warunki przybiera nowe formy :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz