środa, 6 lipca 2016

AZERBEJDŻAN 2016 - dzień 4

niedziela, 26 czerwca 2016

Nachiczewan

Lot z nieznanych przyczyn miał godzinne opóźnienie. Nic nie szkodzi, mamy czas. Mam cichą nadzieję, że nikt na tym lotnisku nie będzie na nas czekał i będę mogła spokojnie postępować według własnego planu. Nie było mi to jednak dane bo w hali przylotów mimo późnej godziny (już coś koło pierwszej w nocy) czeka na nas dwóch mężczyzn - młody i starszy. Ten młody przedstawia się jako Ali, kolega Nasiba. Po chwili byliśmy pod hotelem a Ali radośnie informował, że przyjadą po nas o 8 rano. Szlag mnie trafia, chcę opuścić całe to hotelowo-taksówkowe towarzystwo i wrócić z powrotem na lotnisko. Opanowuję się tylko ze względu na Dawida bo rzeczywiście nie chcę robić scen - ci faceci nie są niczemu winni, robią tylko to o co ich poprosił ten cały Nasib. Spędzam więc noc w hotelu wkurwiona do granic możliwości zastanawiając się, jak to możliwe, że dałam się tak wpieprzyć. I jak ja Wam to wszystko napiszę na blogu, czekacie przecież - tak jak zawsze - na relację z mojej dzikiej podróży, a nie na opis wczasów all inclusive. Wybaczcie mi proszę - obiecuję, że kolejne relacje Was nie rozczarują.
Postanawiamy olać hotelowe śniadanie i umawiamy się z Alim na 7 rano. Panowie są prawie punktualni. Najpierw jedziemy do sklepu kupić coś do jedzenia. Jako miłośniczka jedzenia lokalnych specjałów (dotyczy to wszystkich krajów w których jestem) wybieram "kaukaskiego Snickersa", czyli orzechowo-karmelowo-owocowy batonik na sznurku. Smakuje lepiej niż ten gruziński.
Droga do jeziora Batabat prowadzi przez malownicze górzyste krajobrazy. Mało ostatnio spaliśmy, więc trochę przysypiamy po drodze. Z tego co zaobserwowałam to z Nachiczewanu-stolicy jeździ dość sporo autobusów, więc z dojazdem co najmniej do Szachbuz nie powinno być żadnego problemu. Do samego jeziora albo w jego okolice - pomimo lokalizacji na obrzeżach Autonomicznej Republiki (za górą już jest wroga Azerbejdżanowi Armenia) też się powinno dać dostać jakimś stopem. Byli tam ludzie i przejeżdżały auta. Nachiczewan jest na tyle mały, że wszędzie jest blisko :)


Jeziorko jest naprawdę urokliwe. Znajdują się na nim pływające trawiaste wysepki. Wzdłuż wybrzeża rosną polne maki (takie prawdziwe, te, z których makówek robi się opium), rechotają żaby,  szumi wiatr. Ach! Zdecydowanie warto było tu przylecieć. Wprawdzie nie udało nam się dotrzeć w miejsce, w które chcieliśmy (nad takie wodospady wpadające do jeziorka, przez które można było przejść taką długą kładką), bo podobno obecnie leży ono na terenie wojskowym, ale i tak jest cudnie.









Po spacerku wokół jeziora panowie zabierają nas na jego drugą stronę. Robią nam bardzo miłą niespodziankę - wyciągają z bagażnika chleb, "lavaz", pomidorki, serki i mortadelę (która jest chyba tu bardzo popularna) i zapraszają nas na śniadanko. Smakowało naprawdę wspaniale. Wszystko takie prawdziwe i naturalne. Do tej pory cieknie mi ślinka z tęsknoty za tym oscypkowo-bryndzowym serem owiniętym w cieście. Mmm...


Nasz przesympatyczny pan kierowca:



Za wycieczkę nad jezioro płacimy 50 manatów. No dobra, te sześćdziesiąt parę złotych na osobę jestem w stanie jeszcze jakoś przeżyć. Mamy jeszcze sporo czasu, więc idziemy razem z Alim na spacer po Nachiczywanie-stolicy. Widać, że jest bardzo dumny z tego miasta, mówi, żebyśmy robili dużo zdjęć i z radością pokazuje nam okolicę. Jak na dziewiętnastolatka to bardzo miły, ułożony i dojrzały chłopak o naprawdę ogromnej wiedzy o świecie. Ten rodzaj dojrzałości można chyba określić jako "dojrzałość patriotyczną". Zresztą tą szczerą miłość do flagi, prezydenta, kraju i w ogóle siebie nawzajem w Azerbejdżanie widać na każdym kroku. Ta ich jedność jest naprawdę wyraźnie widoczna na każdym kroku. Po raz kolejny przeszło mi przez głowę, że my, Polacy, jednak jesteśmy jeszcze bardzo durnym narodem...











Lokalna specjalność: Ayran, czyli lekko słonawa maślanka.

Po prawej pomnik upamiętniający "czarny styczeń", czyli radziecką interwencję w Baku, która wiązała się z dokonaniem masakry na azerskiej ludności cywilnej.




Nadal mamy jeszcze sporo czasu, więc decydujemy się skorzystać z propozycji zabrania nas (za dodatkowe 40 AZN - naprawdę było fajnie, więc daliśmy 50) na szczyt góry do odnowionych ruin starożytnej twierdzy w Culfie (takie ichniejsze Machu Picchu) i jaskini Ashabi Kehv.
Na szczyt góry prowadzi 2000 schodów (naprawdę porządnie zrobionych - te poręcze, barierki, oświetlenie - ktoś naprawdę się postarał). Widoki są naprawdę przecudne. Cieszę się, że jednak mamy plusy wydawania kasy na kierowcę. Dowiadujemy się o miejscach spoza przewodnika. Sami pewnie w życiu byśmy tu nie trafili. No dobra, tym razem to nie była wcale taka zła inwestycja ;)

Poniżej góra Ilandag, czyli ta, o którą ponoć zahaczyła Arka Noego.



Właśnie za tą górą kryje się twierdza, do której będziemy się wspinać:


Mały postój na złapanie oddechu. To ile schodów jeszcze przed nami? ;)

A oto i twierdza. Ale my idziemy jeszcze wyżej :)


I jeszcze wyżej...


Już jesteśmy prawie na szczycie :) Niestety nie dało się iść dalej. A myślałam, że nie uda nam się pochodzić po górach :)








Jaszczurki były wszędzie :)

Przed wejściem do jaskini częstują nas (za darmo) dwoma rodzajami czaju.


Zanim zaczęliśmy zwiedzać, Ali polecił nam pomyśleć sobie życzenie i obejść trzy razy jedną ze skał (wymagało to przeciśnięcia się przez taką wąską szczelinę - dobrze, że ostatnio mało jedliśmy ;) ). Podobno życzenie ma się spełnić. Poczekamy, zobaczymy :)


Na terenie jaskini znajduje się meczet. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni uprzejmością i tolerancją względem nas, zdecydowanie rzucających się w oczy swoją innością. Wyobraźcie sobie reakcję kato-Polaków na muzułmanów, którzy nagle pojawiliby się w kościele...

Meteoryt. Podobno też spełnia życzenia.

W jaskini "kropnęła" mnie w ramię kropla wody. To ponoć też ma zagwarantować, że moje życzenie się spełni. Teraz już wszystko w rękach Allacha.





Wieczorem żegnamy się z Alim (z którym zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić) i panem kierowcą i obiecujemy zapraszać wszystkich naszych znajomych do Nachiczewanu. Będziemy to robić bo jest tu naprawdę świetnie.
Na lotnisku jesteśmy jakieś cztery godziny przed lotem. Nigdzie nie ma wifi. W sumie nawet się z tego cieszę, przynajmniej możemy cieszyć się chwilą obecną zamiast siedzieć w telefonach. W lotniskowej restauracji zamawiamy sobie po setce brzoskwiniowej wódki i coś do jedzenia. Dowiadujemy się, że mają tylko "kuchnię nacjonalną" i szaszłyki. Owa nacjonalność jawi się jako pomidory i cukinie nadziewane farszem z jakiejś kaszy. Bardzo smaczne. Do obiadu dostajemy pieczywo, możemy też wybrać sobie (za darmo, ale pod warunkiem, że zjemy - chyba już zamykali i nie chcieli, żeby się zmarnowało) serek biały i śmietanę. Pyszności. Zapłaciliśmy coś około 20 manatów (łącznie z alkoholem i sokiem z granata).

Ani się obejrzeliśmy a minęły nasze cztery godziny. W samolocie czekała na nas miła niespodzianka - starszy pan siedzący naprzeciw widząc nasze polskie paszporty prawie popłakał się ze szczęścia. Okazało się, że jest przedsiębiorcą (handluje jakimiś częściami elektrycznymi) współpracującym z polskimi firmami. Powiedział nam, że gdy rozkręcał swój biznes (pierwszy raz był w Polsce w 1996 roku) to polscy kontrahenci pierwsze dostawy dawali mu za darmo żeby tylko mógł stanąć na nogi. Mówił, że ma ogromny dług wdzięczności wobec Polski, bardzo chciał nas pomóc, gdzieś nas zawieźć (miał na lotnisku swoje auto). Pytał, czy przyjechaliśmy do pracy, bo gdybyśmy jej szukali to też chętnie pomoże. Bardzo, bardzo miły człowiek. Jutro bierzemy auto, więc niczego nie potrzebujemy, ale jestem naprawdę wzruszona tym niecodziennym spotkaniem. Trochę szkoda, że nie wymieniliśmy się kontaktami.
W Baku lądujemy o 2 w nocy, postanawiamy więc spać na lotnisku. Na szczęście nie ma z tym większego problemu (to było jeszcze przed zamachem w Turcji), strażnicy są mili, rozmawiają z nami, mówią, że jeśli będziemy czegoś potrzebować to mamy powiedzieć i oni nam pomogą. Gdy szykowaliśmy się do spania, podeszło do mnie kilku miejscowych i zaprosiło na czaj. Chętnie bym skorzystała, ale jutro czeka mnie cały dzień za kółkiem, więc trzeba spać. Jednym lotniskowym dyskomfortem jest klimatyzacja - zimno jak na Syberii. Owijam się w śpiwór i odpływam do rana. Dawid opowiadał, że wzbudzaliśmy lokalną sensację ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz