poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017

27.05.-9.06
Wyprawa pod tytułem "Tylko nie na terminal"

WPROWADZENIE

DZIEŃ 1: Teheran -> Tebriz -> Osku -> Kandovan łąka

DZIEŃ 2: Kandovan -> Urmia -> Sanandadż park

DZIEŃ 3: Sanandadż -> Palangan -> Hamadan -> tir gdzieś na trasie do Kazwin

DZIEŃ 4: gdzieś na trasie do Kazwin -> Fuman -> Masuleh -> Raszt -> autobus do Czalus

DZIEŃ 5: Czalus -> dom turkmeńskiej rodziny w Bandar-e Torkaman

DZIEŃ 6: Bandar-e Torkaman -> koniec świata -> ze skorpionami i wężami w Badab-e Surt 

DZIEŃ 7: Badab-e Surt -> stacja pogotowia przy Abjane

DZIEŃ 8: Abjane -> centrum światowego konfliktu w Natanz -> Isfahan park

DZIEŃ 9: Isfahan -> ciekawa nocna podróż stopem -> Pasargady dom pana kierowcy cysterny

DZIEŃ 10: Pasargady -> Persepolis -> Shiraz park

DZIEŃ 11: Shiraz -> autobus do Kaszan

DZIEŃ 12: Kaszan -> pustynia przy jeziorze Namak -> górska chatka gdzieś pod Polur

DZIEŃ 13: Polur -> pod Damavand do wysokości 3400 m -> Teheran

IRAN 2017 - DZIEŃ 13 (ostatni)

czwartek, 8 czerwca 2017

Polur -> trekking pod Damavandem -> Teheran


Pod dachem Iranu




O siódmej rano rzeczywiście w drzwiach pojawia się chłopczyk i przynosi nam śniadanko: lawasz z serem. Bardzo miło z jego strony. Chwilę później przyjeżdża po nas jeep, któremu się chyba spieszy, bo ciągle nas pogania. Przynajmniej mamy dobry czas. Zbieramy się i wsiadamy, chociaż nie bardzo wiemy, jakie pan z jeepa ma wobec nas plany.



Okolice domku, w którym nocowaliśmy:




Tak jak podejrzewaliśmy, jeep podwozi nas do bazy. Przynajmniej trafiliśmy do punktu wyjścia. Zapraszają nas do środka, gdzie siedzą smutni panowie. Mamy się wpisać do jakiegoś zeszytu. Tłumaczą nam, że powinniśmy wykupić pozwolenie na wejście za 50 dolarów. My tłumaczymy, że na żaden szczyt nie idziemy, a do obozu drugiego pozwolenie nie jest przecież wymagane. Oni, że na pewno ich kłamiemy, bo przecież widzą, że mam ze sobą duży plecak i buty trekkingowe, więc na pewno idziemy na szczyt. Ja mówię, że od tygodnia tak łazimy i pokazuję bilet lotniczy na jutro jako dowód, że na szczyt najzwyczajniej w świecie nie zdążymy. W międzyczasie wypijam im dzbanek herbaty. No niestety, nie zarobią na nas. Zostawiamy ich takich rozczarowanych i wychodzimy.

To mapa z bazy w Polur:

Jeep za podwózkę do obozu drugiego chce od na milion riali. W jedną stronę. Wyśmiewamy go (choć ci wszyscy goście wyglądają na tak wkurwionych, że boimy się, że nam zaraz spuszczą lanie) i idziemy pieszo licząc, że coś zaraz złapiemy. Zachodzimy do pobliskiego sklepu kupić sobie świeże doughi. Smakują przebosko. Akurat pod sklep podjeżdża jakiś koleś z synem. Mówi, że chętnie nas podrzuci do szlaku. Bardzo miło z jego strony.
Na parkingu pod szlakiem też są jeepy oferujące podwózkę. Mamy do przejścia jakieś 7,5 kilometra (w tym z tego co pamiętam chyba coś około 800 metrów różnicy wysokości). Damy radę. Chyba te jeepy nie mają tu wielkiego brania, bo przez całą drogę minęły nas zaledwie dwa.



Zaraz na początku szlaku przy drodze rosną piękne, czerwone maki.



Droga jest bardzo przyjemna. Warto zrobić sobie spacerek, zwłaszcza, że okolica jest naprawdę malownicza.



To właśnie obóz drugi. Spotykamy tam bardzo sympatycznego przewodnika, który zaparza nam herbatkę i zaprasza na krótki odpoczynek. Zostawiamy sobie u niego rzeczy i idziemy jeszcze kawałek do góry.




Dochodzę do wysokości 3400 metrów i stwierdzam, że dalej mi się iść nie chce. Coś mnie kłuje w piersiach, nigdy nie byłam tak wysoko. Dobra, nie przeginajmy. Poczekam tutaj. Marek pokonuje jeszcze kilkaset metrów w górę, a ja znajduję sobie wygodne miejsce do poleżakowania. Obserwuję, jak mija mnie karawana mułów. Z oddali nadbiega stado koni. Gdy zbliżają się do mnie, wstaję ze swojego miejsca, bo mam jakieś przeczucie, że urządzą sobie tu postój. No i rzeczywiście - po chwili jestem otoczona przez koniki wszelkich maści. Rzeczywiście postanowiły mi towarzyszyć aż do powrotu Marka.

















Czas nas goni, więc powoli wracamy. W obozie drugim ucinamy sobie jeszcze pogawędkę z napotkaną grupą Polaków. Dopiero przyjechali, więc słuchają naszych historii z otwartymi ustami. Po południu zaczynamy schodzić. Pan przewodnik upomina mnie, żebym nie zapomniała przed dojściem do drogi się ubrać. Mam krótki rękaw i spodnie podwinięte do kolan. Fakt, szkoda byłoby iść siedzieć w ostatni dzień.
Na parkingu spotykamy jednego z kierowców jeepa, z którym wcześniej już rozmawialiśmy. Ma na imię Morteza (dałam mu numer telefonu, więc do dziś pisze do mnie na Whatsappie wyznania miłosne).  Zaprasza nas na herbatę. Siedzi tam z nim jakiś kolega. Okazuje się, że owy kolega jedzie do Teheranu i chętnie nas ze sobą zabierze (to znaczy - sądząc po minie - na początku był średnio chętny, ale postawiono go przed faktem, więc cóż było robić). I w ten oto sposób nasz powrót do stolicy sam się zorganizował. To teraz marzymy tylko o papierosku i doughu.
Nasz pan kierowca na początku nie robi na nas dobrego wrażenia - wkurza się na innych kierowców (chyba pierwszy raz widzę nerwowego Irańczyka), wygraża na nich zza kierownicy i w ogóle wygląda jakoś tak podejrzanie. Ponoć był dziś na szczycie Damavandu. No tak, miejscowi podobno bez problemu robią go w jeden dzień. Myślę, że Marek też by spokojnie dał radę.
Nasze nastawienie do pana kierowcy zmienia się, gdy zatrzymuje się przy stoisku z doughami i kupuje wielką butelkę, po czym częstuje nas papierosami chwaląc się, że to oryginalne amerykańskie Marlboro. Czyta w myślach czy jak? Nie zna ani słowa po angielsku, ale mimo tego udaje nam się jakoś dogadać. Marek jest mistrzem w rozmowach z ludźmi, którzy mówią tylko w farsi :)
Chcielibyśmy, żeby gość wysadził nas gdzieś w centrum, ale zorganizował nam taksówkę (za pośrednictwem aplikacji Snapp, ichniejszego odpowiednika Ubera), więc uznajemy, że widać tak ma być. Żegnamy się więc i wsiadamy do samochodu prowadzonego przez młodego chłopaka. Prosimy go, żebyśmy podjechali gdzieś, gdzie możemy zjeść kebaba albo coś lokalnego, ale niestety wszystko jest pozamykane ze względu na ramadan. No trudno, przekąsimy coś na lotnisku.
Kiedy przyjeżdżamy na miejsce i wchodzimy na teren lotniska uświadamiamy sobie, jak brudni i zapewne śmierdzący jesteśmy. Więc najpierw idziemy do kibla porządnie się wykąpać. Gdy biorę "prysznic" za pomocą węża do spłukiwania wody słyszę, że ktoś w kabinie obok robi to samo.
Jeśli chodzi o nasz wymarzony kebab to okazuje się, że jedynym, na co możemy liczyć, jest obrzydliwy fast-food. Zamawiamy więc nieprzyzwoicie drogą i niezbyt dobrą pizzę i przepijamy ją jakimś lokalnym soczkiem. A fe.

Bloki Teheranu:



Wprawdzie nasz lot ma być rano, ale okazuje się, że Ola i Mariusz też już są na miejscu. Siadamy więc razem i rozmawiamy sobie. Nagle zauważamy, że według tablicy odlotów nasz lot będzie miał prawie dwugodzinne opóźnienie. I co teraz? Ciekawe, czy samolot, na który mamy się przesiąść w Boryspolu na nas poczeka. I czy zdążymy na polskiego busa, którego mamy zarezerwowanego z Pradze.
Przy odprawie okazuje się, że nie polecimy Ukrainianem. Mają nam dać coś w zamian, najprawdopodobniej Turkish przez Istambuł. Tam to mnie jeszcze nie było ;) Oddajemy nasze paszporty i czekamy, czekamy, czekamy. Żeby tylko nikt ich nie zgubił bo zostaniemy tu na zawsze. W końcu dostajemy numery lotów, z którymi mamy się zgłosić do stanowiska Turkisha. Znów czekamy, potem znów znikają z naszymi paszportami. Robi się 7 rano, czyli godzina, o której mniej-więcej miał startować Ukrainian. Mam nadzieję, że jednak czymś gdzieś polecimy. Okazuje się, ze mają problem z tym, że w samolocie może zabraknąć dla nas jedzenia. Chrzanić jedzenie, dajcie piwo :P
Koniec końców dostajemy nasze bilety. Każdy ma miejsce w innej części samolotu, ale przynajmniej lecimy. No i jest szansa na otrzymanie za te zmiany jakiegoś odszkodowania. Kto wie, może koniec końców wyjdziemy na plus ;)

Jedzenie w Turkishu - dobre, ale wcale nie jakoś szczególnie odbiegające od Ukrainiana:

Ararat - jedno z moich wielkich marzeń. Ale, co się odwlecze...


Dość długo staliśmy w korku na pasie startowym, bo samoloty startowały jeden po drugim:

"Gratisowy" rzut okiem na Istambuł:

ps. Na busa z Pragi zdążyliśmy, nawet udało nam się na dworcu jeszcze wypić piwo i zrobić dodatkowe zapasy, którymi opiliśmy się w autobusie. 

Podsumowując: wyjazd doskonały. Kochani, lećcie do Iranu!


Koszty:
- 410 000 Snapp na lotnisko;
-   50 000 papierosy na lotnisku;
- 540 000 obrzydliwa pizza na lotnisku i soczki.
= 1 000 000 riali

IRAN 2017 - DZIEŃ 12

środa, 7 czerwca 2017

Kaszan -> pustynia przy jeziorze Namak -> Polur


Zamachy, ucieczka od cywilizacji i terrorystka w autobusie



Źle spaliśmy. Po tych wszystkich tirach nie umiemy przestawić się z powrotem na autobus ;) Gdy wcześnie rano docieramy do Isfahanu okazuje się, że z dworca na którym jesteśmy (dokładnie tam, gdzie parę dni temu po drugiej stronie ulicy stopowaliśmy) nie odjeżdżają autobusy do Kaszanu. Stopować tu trochę trudno, bo musielibyśmy się przedostać co najmniej na drugi koniec miasta. No nic, na szczęście udaje nam się jakoś pozbyć taksówkarzy i znaleźć autobusy miejskie, z których jeden akurat jedzie na dworzec, którego potrzebujemy. Szczęście nam sprzyja - za pół godziny mamy autobus do Kaszanu. Szukając kasy z biletami z ciekawości podchodzimy do różnych okienek sprawdzić, czy ceny rzeczywiście będą się różnić. Wszyscy jednak kierują nas do jednej i tej samej kasy. W końcu z biletami w ręce siadamy na ławce przed odpowiednią zatoczka. Autobus podjeżdża punktualnie (trzeba przyznać, że autobusy mają tu co do minuty) i zabiera nas do Kaszanu.

Nie, nie jechaliśmy tym Allahem :P

W Kaszanie spędzamy dłuższą chwilę na terminalu, ładując sprzęty, gotując śniadanie i odpoczywając trochę. Przez te upały nic nam się nie chce. Gdy w końcu ruszamy w stronę miasta (i przeganiamy latających za nami taryfiarzy) zatrzymuje się koło nas jakiś gościu i proponuje, że zawiezie nas za darmo do miasta. Okazuje się, że jest taksówkarzem, który organizuje wycieczki dla turystów. Wynajmuje im też pokoje w swoim domu. Ma nawet wizytówkę i ulotkę z cennikiem. Mówi nam, że ostatnio zorganizował wycieczkę do Abjane dla pary Polaków (jak się później okaże, byli to nasi towarzysze z taksówki z lotniska, Ola i Mariusz), pokazuje nam też księgę pamiątkową. Rzeczywiście, prawie codziennie ma turystów - w dużej mierze Polaków. Za nocleg z wyżywieniem bierze chyba 30 euro od pary. Za wycieczki też jakoś od 30 euro w górę. Jeśli chcielibyście wynająć Abbasa albo macie jakieś pytania odnośnie jego usług, dajcie znać - mam ulotkę z cennikiem i namiary do niego. Mówimy mu, że jesteśmy zainteresowani wyjazdem na pustynię. Chętnie zrobilibyśmy to sami, ale nie wiemy, czy i gdzie jest droga (teraz już wiemy - napiszcie do mnie to wyślę Wam lokalizację), bo nie ma jej na żadnej mapie. Okazuje się, że nie ma problemu i za 30 euro chętnie z nami pojedzie. Ostatecznie udaje nam się utargować do 20. Możemy na koniec pobyć chwilę turystami ;)
Zanim pojedziemy mówimy, że chcemy chwilę rozejrzeć się po bazarze i okolicy. Umawiamy się za półtorej godziny i wchodzimy w długi jak gąsienica rząd straganów. Można tu kupić wszelkie dobra. No, prawie wszelkie, bo z przerażeniem stwierdzamy, że jest tylko jedno stoisko z pamiątkami, drogimi i średnio wyglądającymi. Decydujemy się tylko na magnesy, bo coś w końcu trzeba dać po powrocie.
Sam bazar jest wspaniały. Jego architektura powala na kolana. Jest pełen łuków i sklepień zakończonych świetlikami.

Słodko-tłuste ciastka, bardzo podobne do tych w Indiach:

Kawiarnia postawiona w starożytnych łaźniach:

Dyskusja pt. "desert", not "dessert", podczas której próbowałam zasięgnąć informacji o drodze na pustynię, a pan uparcie wciskał mi żarcie ;)


Przepiękne sklepienia:


 

Można by godzinami spacerować po tych wnętrzach:



Niepozornie wyglądający meczet krył imponujące, szklano-kryształkowe wnętrze.






Perski dywan, który chciałoby się godzinami deptać:


Abbas mówi, że jest jeszcze za wcześnie na wyjazd na pustynię, bo słońce świeci bardzo mocno i rekomenduje, żebyśmy posiedzieli chwilę u niego w domu i napili się herbaty. Jak zwykle wykorzystujemy ten czas na ładowanie sprzętów i prysznic. Czekamy więc dłuższą chwilę. Niby wszystko jest jak trzeba - herbata, gościnność, poczęstunek - ale jednak czuć odmienną atmosferę od tych, jaka była w domach ludzi, którzy gościli nas spontanicznie. Abbas (jak się później okaże - emerytowany nauczyciel angielskiego) jest taki "europejski" i "profesjonalny". Nie można mu nic zarzucić, ale czegoś tu brak. Bardzo brak. Matko, jak to dobrze, że nie wybraliśmy ścieżki "turystycznej"...

U Abbasa w domu:

Po jakimś czasie nasz kierowca przyjeżdża po nas. Taksówką, bo przecież nie będzie prywatnego auta na pustynię brał ;) Najpierw zabiera nas nad słone jezioro Namak. Po drodze mija nas tir. Okazuje się, że zwozi sól z jeziora. Cholera, złapalibyśmy tu stopa! Gorzej byłoby z odnalezieniem drogi i dojechaniem do niej, bo zaczyna się dość daleko od miasta. Rozważaliśmy przez moment zadzwonienie do tego pijanego kierowcy, który nas wywoził parę dni temu z Isfahanu i zapytanie, czy nie miałby ochoty na małą alkoholową imprezkę na pustyni ;) W końcu jednak zwyciężył głos rozsądku - jeśli zabalujemy na pustyni to jutro na pewno nie wyjdziemy w góry. W ogóle nie mamy już czasu na nocleg na pustyni jeśli chcemy zobaczyć Damavand. Jeśli chcemy się wyrobić, trzeba dziś wracać. No trudno. Spanie na pustyni innym razem. Może w Jordanii? ;)



Słone jezioro Namak:

Abbas dłubie w aucie:


Zaraz zaraz, a gdzie pustynia? W sensie piasek i wydmy? Mamy się nie martwić - zawiezie nas. I rzeczywiście po chwili piaskowe górki pojawiają się na horyzoncie. Wysiadamy i wspinamy się na największą z nich. Piach jest tak gorący, że parzy w stopy nawet przez buty. Ale idziemy. Warto, bo widoki są naprawdę mega.












Wielbłądy:

Wszechobecna flaga Iranu:

Prosto z wycieczki na pustynię Abbas wrzuca nas do autobusu jadącego do Teheranu. Gdy już w nim jedziemy pisze do mnie Karolina i pyta, czy wszystko ze mną ok, bo podobno coś tu wybuchło. Hmm, jakiś wypadek? Coś z ropą? No bo chyba nie zamach, tu, w Islamskiej Republice?
Gdy dojeżdżamy na miejsce, praktycznie zapominam o tym SMS-ie od Karoliny. Dowiadujemy się, że autobusy w góry nie odjeżdżają z tego dworca, więc musimy przedostać się na północ (już nie pamiętam na jaki dworzec, chyba e-gharb - jak zapytacie, to każdy Wam chętnie udzieli wskazówek). Można tam chyba dojechać metrem,  ale spotykamy tam jakiegoś rosyjskojęzycznego gościa, który mówi, że metro nie robotaje. Zaraz, ale dlaczego? Powinno jeździć do północy. W ogóle wszyscy odradzają nam ruszanie się gdziekolwiek i namawiają do pójścia do hotelu. Co oni tak wszyscy? Na szczęście znajdujemy jakieś autobusy miejskie. Kierowca, do którego podchodzimy mówi, że zawiezie nas w miejsce, z którego będziemy się musieli przesiąść na autobus, który jedzie na ten dworzec. Gość jest pierwszorzędny - częstuje nas papierosami (w autobusie!) i każe palić i niczym się nie przejmować. Zanim odjedziemy, odwiedza go jeszcze jakiś jego szef. Obaj wydają się być rozbawieni wizytą dziwnych białych. W końcu nasz kierowca wysadza szefa i ruszamy. Jesteśmy jedynymi pasażerami. Kierowca jest zachwycony, że może poćwiczyć swój angielski. Gadamy sobie i żartujemy. Gdy dojeżdżamy bliżej centrum miasta zauważamy dookoła pełno wojska i policji. Byli praktycznie na każdym skrzyżowaniu. Kierowca niedbale macha ręką i mówi: "aaa, to przez te zamachy". WTF? Zamachy? Łapię za telefon i piszę do rodziny, że żyjemy. Proszę moją siostrę o szczegóły. Odpisuje mi, że w Teheranie były dziś dwa zamachy. Jeden w parlamencie, a drugi w mauzoleum Imama Chomeiniego. Zginęły 23 osoby (w tym 5 terrorystów). To pierwszy zamach ISIS (o ile to naprawdę oni) na terenie Iranu. Jasna cholera! Nasz kierowca - niczym nie zrażony - kontynuuje swobodną gadkę. No nic, i tak nie mamy na nic wpływu. Jedziemy. Po chwili pan zatrzymuje autobus (nadal jedziemy sami - zastanawiam się, czy przypadkiem on nie pojechał w tą trasę specjalnie dla nas) i namawia Marka, żeby się przesiedli. Mówi, że prowadzenie autobusu to prosta sprawa, ma automatyczną skrzynię biegów i w ogóle bułka z masłem. Propozycja byłaby kusząca, gdyby nie to wojsko i policja dookoła. Szkoda byłoby narobić temu panu kłopotów. Odmawiamy więc (bo mnie też później próbuje namówić), ale przez całą drogę zatrzymuje się co chwilę i pyta, czy na pewno Marek nie chce chwilę poprowadzić ;)
Gdy docieramy na miejsce pan wskazuje nam przystanek, na którym mamy czekać. Żeby się tam dostać, musimy przejść przez bramki. Pan z obsługi tłumaczy nam, że trzeba mieć jakąś kartę magnetyczną. Zanim zaczynamy rozkminiać, gdzie coś takiego o tej porze kupić gość macha ręką i każe nam przejść bokiem. Chcemy mu dać pieniądze, ale każe nam je schować. Po chwili podjeżdża autobus. Ma wydzielone strefy - z przodu są sami faceci aż do połowy autobusu, którą to połowę wyznacza metalowa rurka. Za rurką są same kobiety. Z racji, że męski jest już i tak przepełniony, pozwalają Markowi wsiąść razem ze mną do przedziału damskiego. No i tak sobie jedziemy. Nasz przystanek jest ponoć ostatni. W pewnym momencie wsiada dość dziwna kobieta. Jesteśmy już przyzwyczajeni do widoku czadoru, ale ten jest jakiś taki "bardziej". Zakrywa jej praktycznie całe ciało. Dodatkowo ma na twarzy maskę chirurgiczną, przez co widoczne są jedynie jej oczy. Czarne oczy. Bardzo czarne. Zbyt czarne jak na Irankę. Dziewczyna sprzedaje jakąś zieleninę w woreczkach. Podchodzi po kolei do wszystkich kobiet, czy nie chcą kupić tej jej zieleniny. No nie chcą. Woła do facetów zza rurki, ale oni też nie wykazują zainteresowania. Zauważa nas. Podchodzi i staje obok. I gapi się tymi czarnymi oczami bez żadnego mrugnięcia dobre kilka minut. Przyglądam się jej - pod czadorem coś ma. Widzieliśmy wiele razy kobiety noszące pod czadorem różne torebki, ale to wygląda inaczej. Wyobrażam sobie, jak może wyglądać pas szahida (na przykład tak) i wychodzi mi, że pasuje. Czuję, jak krew odpływa mi z ciała. Marek myśli dokładnie o tym samym, bo pyta, czy wysiadamy i jedziemy dalej taksówką. Mam na to ogromną ochotę, ale zaraz bierze górę buntownicza strona mojej osobowości. Przecież terroryści tego właśnie chcą. Żebyśmy się bali. Żebyśmy uciekali. Nie, nie dam się sterroryzować. Wolę być trupem niż konformistą. Jedziemy, dyskretnie obserwując panią. Dlaczego ona nie wysiada skoro już wie, że nikt jej tych chabazi nie kupi? Odwraca się, zaczyna coś szeptać do siebie i wznosić oczy do nieba. Moja krew zamarza. Na najbliższym przystanku wysiada dużo mężczyzn, więc każą Markowi przesiąść się do "właściwej" części autobusu. Proszę go, żeby poszedł do samego przodu, jak najdalej od tej kobiety. Niech przynajmniej jedno z nas przeżyje. Autentycznie tak wtedy myślę. Gdy zostaję sama, próbuję jakoś "rozładować" sytuację: zagaduję coś do niej głosem najspokojniejszym jaki udaje mi się wykrzesać, pokazuje jej wolne krzesło żeby sobie usiadła (nie chciała), interesuję się tymi jej ziołami, biorę jeden z tych pieprzonych woreczków, wącham, chwalę, że bardzo ładnie pachnie i w ogóle bomba (bomba? co za ironia). Patrzę na nią, uśmiecham się, mówię, mówię, mówię - cokolwiek, i tak mnie nie rozumie, ważne, żeby brzmiało pozytywnie. Przecież ta kobieta nawet jeśli jest terrorystką to jest też człowiekiem. Bardzo wierzę w człowieczeństwo. W każdej sytuacji. Chyba działa, bo widzę, jak te jej martwe oczy się zmieniają, pojawia się w nich coś nowego. W końcu zaczyna coś mówić. Pyta, skąd jestem. "Lachestan". "Iran good?". "Yes, very good". Chcę od niej kupić ten worek zieleniny, ale zanim sięgam do portfela, wciska mi go i wybiega z autobusu. Co to kurwa było?! Mam ochotę wysiąść z nią, gonić ją i zobaczyć, co naprawdę ma pod tym pieprzonym czadorem. Ale tylko siedzę jak oniemiała. Żyjemy. A może to wszystko tylko mi się wydawało? Może to była normalna irańska dziewczyna a my niepotrzebnie schizujemy przez te zamachy? Tego się już nie dowiemy. Za to dzięki temu doświadczeniu dowiedziałam się nowych rzeczy o sobie i swoich reakcjach w sytuacji zagrożenia. Dobrze jest takie rzeczy wiedzieć.
Gdy trafiamy na dworzec okazuje się, że akurat mamy autobus w stronę Amolu. Chyba mniej-więcej wiemy, gdzie wysiąść. Możemy się chwilę zdrzemnąć.
Budzi nas chłopak z obsługi autobusu. Autobus stoi. Jestem tak zaspana, że w ogóle nie kontaktuję, o co chodzi. Coś do mnie mówi. Jezu, dajcie mi spać. W końcu pan daje za wygraną, zamykam oczy i odpływam. Budzimy się na dobre parę minut później, bo autobus ma przerwę. Marek mówi mi, żebym mu pokazała mapę, która pokazuje szlak na Damavand. Odchodzi on z jakiegoś Polur. Patrzymy na mapę. No niech to szlag, Polur jest jakieś paręnaście kilometrów za nami. No tak, ten koleś budził nas pewnie, żebyśmy wysiedli tam, gdzie wysiąść powinniśmy.  Nic to, bierzemy plecaki i próbujemy coś łapać. Zauważa nas jakiś facet i oferuje, że podwiezie nas do Polur. Za darmo. Czy to jakaś podpucha? Zobaczymy. Gość rzeczywiście zawozi nas pod bazę, ale gdy orientuje się, że budynek jest zamknięty, nie pozwala nam wysiąść. Mówimy, że nic nie szkodzi, że sobie rozłożymy namiot tam kawałek wyżej. Jedziemy jeszcze dwie serpentyny dalej, ale gdy chcemy, żeby nas wysadził to protestuje, gdzieś dzwoni, po czym znów zjeżdżamy na dół do wioski. No niech to. Pojawia się jakieś drugie auto, z którego wysiada gość z synem. Zaczynamy być już naprawdę mocno zmęczeni tym nadmiarem pomocy. Na szczęście udaje nam się z nimi ustalić, że rozbijemy sobie namiot tu pod obozem i będziemy rano grzecznie czekać aż otworzą. Pewnie tak im zależy na tym, żebyśmy zostali, bo liczą na to, że zapłacimy 50 dolarów za pozwolenie na wejście na szczyt. Gdy tylko auta odjeżdżają, uciekamy w krzaki. Wspinamy się po ciemku ponad drogą, szukając jakiegoś fajnego miejsca na rozstawienie namiotu. W międzyczasie zauważamy, że drogą co jakiś czas jeżdżą auta. Hmm, może uda nam się złapać coś, co zawiezie nas do szlaku? Tu gdzie jesteśmy i tak nie ma za bardzo gdzie się rozbić (za to jest imponujący widok na Damavand), więc złazimy na drogę i czekamy, aż coś pojedzie. Zamiast samochodów pojawiają się jednak dzikie psy. Szczekanie i wycie słychać z różnych stron i jakby coraz  bliżej. Cholera, nie ma gdzie uciekać. Chyba jednak musimy wrócić pod tą cholerną bazę. O, coś jedzie. Niech to - okazało się, że to ten gość z synem z drugiego auta. Proponują nam nocleg w jakiejś górskiej chatce. Jesteśmy mocno sceptyczni, bo nie wiadomo, gdzie nas wywiozą, a szkoda byłoby znów stracić pół dnia, żeby znaleźć się w miejscu, w którym jesteśmy teraz. Jak na złość mija nas drugie auto, wyglądające na takie, które jedzie z dostawą do drugiej bazy. Czy właśnie straciliśmy szansę na dostanie się pod górę? Tego się już nie dowiemy. Ale najprawdopodobniej i tak tamci by nas nie zabrali, więc dobre i to. Nie widząc szczególnie lepszej opcji, zgadzamy się i wsiadamy. I zaraz zaczynamy tego żałować, bo jedziemy gdzieś całkiem daleko od Polur i Damavandu, na jakiś zupełny koniec świata. Zostawiamy auto tam, gdzie było w stanie dojechać, po czym idziemy pieszo do małej, górskiej chatki. Tam otwierają nam jedną z izb (jest jeszcze jedna z niezależnym wejściem), przynoszą pościel i każą się rozgościć. Mówią, że o 7 rano mamy być gotowi. No to mamy trzy godziny spania. Mam nadzieję, że rano nas podrzucą choćby do drogi.


Koszty:
- 270 000 dwa bilety na autobus do Kaszanu;
- 150 000 magnesy Marty;
- 100 000 magnesy Marka;
- 100 000 herbatka Marka;
- 480 000 szafrany;
-   20 000 kryształki cukru z szafranem;
- 850 000 taksówka na pustynię;
- 150 000 herbatki zielone i czarna;
- 320 000 dwa bilety autobusowe do Teheranu;
- 270 000 dwa bilety autobusowe do Polur (pod Damavand).
= 2 710 000 riali